O głośnym, bo pierwszym w Polsce przeszczepie twarzy, usłyszała w połowie maja cała Polska. Przez 26 godzin lekarze z gliwickiego Centrum Onkologii operowali 33-letniego mężczyznę z okolic Oławy, który uległ poważnemu wypadkowi w firmie kamieniarskiej. Przez dwa tygodnie trwały poszukiwania dawcy. Został nim młody mężczyzna z województwa podlaskiego, który spełniał warunki kwalifikacji zarówno pod względem morfologii twarzy, wieku, koloru skóry, jak i innych czynników wpływających na powodzenie przeszczepu. Polska dołączyła do elitarnego klubu zaledwie kilku krajów na świecie, gdzie udało się przeprowadzić tego typu trudny zabieg – ratujący życie chorego, ale też wytyczający nowe ścieżki rozwoju transplantologii.
Trzeba przyznać, że to wyjątkowa dziedzina medycyny. Nie tylko dlatego, że tak wiele zależy w niej od umiejętności lekarzy. Tu nikt niczego nie może kupić w aptece ani wziąć z banku narządów, bo poza kilkoma wyjątkami takie nie istnieją. Poza chorym i lekarzem wykonującym zabieg potrzebny jest narząd pobrany z ciała innego człowieka. Jego śmierć - nieraz bezsensowna, na skutek wypadku – może nabrać innego znaczenia, jeśli za życia da przyzwolenie by przekazać swoje narządy chorym ludziom.
Sukces gliwickich chirurgów, ale też lekarzy z Białegostoku, którzy stwierdzili zgon dawcy, zostały w ostatnich dniach przyćmione skandalicznymi artykułami prasowymi ujawniającymi jego personalia i wizerunek. To działanie wbrew prawu, ponieważ ustawa transplantacyjna nie zezwala na ujawnianie tego typu informacji. Poza wywołaniem sensacji, nie są one nikomu potrzebne. Tego rodzaju przepisy chronią transplantologię przed uczynieniem z niej targowiska, wypączkowania trudnych do wyobrażenia relacji między rodzinami biorców i osób oddających swoje narządy po śmierci, a nawet przed pojawieniem się ryzyka handlu organami.
W pierwszym momencie można sądzić, że ujawnienie personaliów dawcy przysłuży się jego najbliższym, bo to wciąż u nas bohaterski czyn wydać zgodę na pobranie narządów po śmierci. Matka poszkodowanego w wypadku mężczyzny, która nie przeciwstawiła się prośbie lekarzy, by w obliczu śmierci jej syna pobrać jego narządy i skórę twarzy, zasługuje na najwyższy szacunek. Ale musiała mieć swoje powody, skoro zależało jej na utrzymaniu personaliów dziecka w tajemnicy, bo nie przypuszczam, by na wyrywki znała zapisy ustawy transplantacyjnej, która i tak prawnie chroni dawcę przed ujawnieniem. Nie uszanowali tego dziennikarze zainteresowani wyłącznie sensacją. Teraz pojawia się problem: czy ta pseudoreklama transplantologii nie spowoduje, że liczba dawców znów się w Polsce zmniejszy?
Prof. Maria Siemionow, po wykonaniu pierwszego na świecie pełnego przeszczepu twarzy, w udzielonym mi wywiadzie (POLITYKA 46/2010) przyznała, że przed wydaniem zgody na tamtą operację największy opór był po stronie organizacji zajmujących się poszukiwaniem dawców narządów: „Pojawiły się wątpliwości, czy nasz przeszczep nie zniechęci ludzi do świadomej deklaracji oddawania organów po śmierci. Bo co innego pobrać serce, płuca, wątrobę, czy nerki – i zaszyć zwłoki, a co innego pozbawić je twarzy. To dużo bardziej drastyczne. Obawiano się, że potencjalni dawcy będą się bali deklarować zgodę na oddanie organów sądząc, że ich zwłoki zostaną oszpecone”. I dodała: „To ma konsekwencje praktyczne, bo członkowie rodzin nie będą mogli pożegnać zmarłego w otwartej trumnie”. Na moje pytanie, jak udało się rozwiać te obawy, prof. Siemionow odpowiedziała: „Udało się zagwarantować, że nawet jeśli ktoś za życia wpisał zgodę na pobranie jego narządów, to w przypadku twarzy nie wolno tego zrobić bez podpisania dodatkowej zgody przez najbliższych. Te transplantacje są naprawdę wyjątkowe i nie przewiduję, by kiedykolwiek upowszechniły się tak jak inne przeszczepy”.
W Polsce może z tym nie być już tak łatwo. Jeśli dawców nie chroni żadne prawo, to po prostu ich nie będzie.