Nie chodzi tylko o to, że jednym z głównych narzędzi stanowienia prawa w kwestiach ideologicznych i obyczajowych jest katolickie sumienie posłów, dodatkowo dyscyplinowane od czasu do czasu przez hierarchów kościelnych. Nie tylko o skalę finansowania Kościoła przez państwo, ściganie z urzędu obrazy uczuć religijnych czy sakralną oprawę wszelkich uroczystości państwowych. Chodzi o to, że kontakt z instytucjami publicznymi dla obywatela – każdego, również niewierzącego – oznacza także kontakt z religią katolicką. W Polsce katolickie oznacza oczywiste.
Zaczyna się wcześnie, bo już w przedszkolu, gdy kilkulatek z niekatolickiej rodziny odłączany jest od grupy, bo przychodzi pani katechetka. I tylko od dobrej woli i taktu pracownic przedszkola zależy, czy ta sytuacja nie stanie się traumą dla małego dziecka. Potem jest tylko gorzej. Niedawno „Głos Szczeciński” opisał historię publicznej szkoły podstawowej w Lubczynie, której prowadzenie powierzono Fundacji św. Siostry Faustyny. Jej prezeska objęła funkcję dyrektorki i wprowadziła nowe porządki: obowiązkowe modlitwy podczas przerw, sprawdzanie dzieciom kanapek w piątki, czy przypadkiem nie są z wędliną, nagabywanie, czy wszyscy nauczyciele żyją w sakramentalnych związkach. Motto szkoły to słowa ks. Piotra Skargi: „Najszkodliwsi są katolicy bojaźliwi, małego serca, którzy gniewem się sprawiedliwym i świętym w obronie czci Boga swego nie zapalają, a gorliwości nie mają i jako straszydła na wróble stoją”. To przypadek skrajny, ale nadobecność religii w polskich szkołach to raczej reguła niż wyjątek. Co prawda w konstytucji jest zapis, że przy nauczaniu religii w szkole nie może być naruszona wolność sumienia i religii innych osób, ale Kościół nie przykłada do niego nadmiernej wagi. W Dyrektorium Katechetycznym mówi wprost, że szkolna katecheza otwiera nowe możliwości ewangelizacji, „zwiększa bowiem zasięg odbiorców Dobrej Nowiny, zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli”. I dalej: „W ramach nauczania religii w szkole należy podejmować zadania nowej ewangelizacji lub preewangelizacji, wobec osób nieochrzczonych lub niemających kontaktu z Kościołem”.
W praktyce to Dyrektorium ma przewagę nad konstytucją. W klasach wiszą krzyże, rok szkolny rozpoczyna się i kończy mszą świętą, tok nauki regularnie demolowany jest przez rekolekcje, przygotowania do komunii czy bierzmowania. W ubiegłym roku Fundacja na rzecz Różnorodności Polistrefa przygotowała raport „Między tolerancją a dyskryminacją”, w którym opisuje, jak wygląda sytuacja w tej kwestii na przykładzie szkół małopolskich. 17 proc. dyrektorów przyznało, że katecheci mają wpływ na treść programów innych przedmiotów, zatwierdzanych na radach pedagogicznych. 70 proc. szkół organizuje pielgrzymki lub wyjazdy o charakterze religijnym. W 98 proc. placówek obecne są symbole religijne. W 83 proc. szkół krzyże wiszą we wszystkich klasach, w 45 proc. w pokojach nauczycielskich, w 12 proc. także na korytarzach i w stołówkach, a w 7 proc. nawet w salach gimnastycznych.
Ankietowani przez Polistrefę nauczyciele twierdzą, że podczas rekolekcji są wysyłani do kościoła jako opiekunowie, przy czym nikt ich nie pyta o wyznanie ani czy nie mają nic przeciwko temu. Rodzice niewierzących uczniów z kolei skarżą się, że muszą podpisywać deklaracje o tym, że ich dzieci nie będą uczestniczyć w katechezie, mimo że zgodnie z ustawą deklaracje powinni składać rodzice, którzy chcą, żeby ich dziecko brało udział w lekcjach religii, bo to przedmiot nadobowiązkowy. W niektórych przypadkach takie oświadczenia były wręcz wymuszane (uczeń miał wpisywane nieobecności, dopóki rodzice nie złożyli deklaracji). W innych musieli pisać petycje do dyrekcji i podpisywać oświadczenia, że w czasie trwania katechezy przejmują odpowiedzialność za dziecko. Gdy szkoła uczestniczy w nabożeństwach, zabiera hurtem wszystkich uczniów, a ci, którzy stawiają opór, słyszą najczęściej: nic ci się nie stanie, jak raz pójdziesz do kościoła. Matka pierwszoklasisty, protestująca przeciwko temu, że ślubowanie uczniowskie ma się odbyć w kościele, w trakcie mszy, a oni są rodziną niewierzącą, usłyszała od dyrektorki: ależ zapraszamy serdecznie, pani przyjdzie z synem, staniecie sobie w przedsionku.
Raport Polistrefy zawiera także analizę podręczników do języka polskiego i historii. Wynika z niej, że także program bywa „swoiście” skorelowany z Dyrektorium Katechetycznym. Dwa skrajne przykłady to interpretacja wiersza Wisławy Szymborskiej „Kot w pustym pokoju” jako sytuacji człowieka, który utracił wiarę w obecność Boga, i podsumowanie oświecenia jako epoki, która przyczyniła się „do zmącenia w ludzkich umysłach i zasiała wątpliwości w prawdziwą wiarę”. Państwowa szkoła to dla niekatolików instytucja najbardziej opresyjna. Ale nie wyczerpuje listy.
Wydawałoby się, że ZHP jako organizacja świecka będzie bardziej przyjazna dla niewierzącej młodzieży. Też nie. Rota przysięgi dla młodszych brzmi: „Zuch kocha Boga i Polskę”. Harcerz z kolei musi zadeklarować, że ma szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce. Do połowy lat 90. ZHP miał dwie wersje roty: dla wierzących i dla niewierzących, bez odwołania się do Boga, ale potem ta druga została zlikwidowana jako „niezdrowy dualizm”. Jak wyjaśniał rzecznik ZHP podharcmistrz Arkadiusz Bojarun, łatwiej wytłumaczyć niewierzącym, że ma to wyłącznie symboliczne znaczenie, niż wierzącym, że tamci są jacyś inni.
Niekatolicy mogą mieć także coraz większe problemy z adopcją dzieci. W 2011 r. publiczne ośrodki adopcyjne zostały przekazane władzom lokalnym: marszałkom województw lub starostom. Ci zaś chętnie się ich pozbywają, przekazując prowadzenie fundacjom lub instytucjom katolickim. W tej chwili około jednej czwartej placówek to ośrodki katolickie. A tam obowiązują specyficzne zasady. Pierwszy dokument, jaki należy dostarczyć, to zaświadczenie od proboszcza, że jest się praktykującym katolikiem, do tego zaświadczenie o ślubie kościelnym i deklaracja, że dzieci będą wychowywane po katolicku. Podobnie wygląda sprawa z dotowanymi przez państwo, a prowadzonymi przez Kościół, placówkami opiekuńczymi, wychowawczymi, domami spokojnej starości. Wprowadza tam własne reguły, które ze świeckim państwem mają niewiele wspólnego. Zdarzają się przypadki odmowy zatrudnienia osób, nawet z wysokimi kwalifikacjami, gdy nie zadeklarują, że są wyznania katolickiego.
W państwowych szpitalach niewierzący także może się poczuć jak zbędny wyjątek od katolickiej reguły. W każdej placówce jest rzymskokatolicka kaplica. Oczywiście, można do niej nie pójść. Ale krzyże wiszą w salach ogólnych, a ksiądz dodatkowo odwiedza chorych na oddziałach. Nachodzi wszystkich i bywa, że głośno wypowiedziana odmowa kontaktu powoduje nieprzyjemne komentarze na sali. Zdarza się także, że ksiądz nie przyjmuje do wiadomości, że nie ma się ochoty z nim porozmawiać – zwłaszcza gdy odmawia osoba starsza – i wraca po kilka razy.
Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów wysłało ostatnio list do ministra zdrowia, dotyczący projektu rozporządzenia w sprawie wynagradzania pracowników leczniczych jednostek budżetowych. Autorzy listu pytają, dlaczego szpitalni kapelani zostali zaliczeni do grupy stałych pracowników szpitala wraz z merytoryczną kadrą kierowniczą, np. pielęgniarką oddziałową. Piszą, że jest to sprzeczne z zapisami konstytucji o równouprawnieniu Kościołów i związków wyznaniowych oraz o bezstronności władz w sprawach przekonań religijnych i światopoglądowych. Lewicowy minister Arłukowicz na list nie odpowiedział. Bo też są to w Polsce pytania retoryczne. A lista płac księży zatrudnianych przez instytucje państwowe jest dłuższa. To nie tylko kapelani szpitalni czy katecheci, ale też kapłani w ordynariacie wojskowym, policyjnym, służby celnej, granicznej, więziennej. Słowo wytrych, które ma tę sytuację tłumaczyć, brzmi: konkordat. Tak, ale konkordat nie wymaga, by pracującym w ordynariatach księżom przyznawać stopnie oficerskie, co oznacza także oficerskie pensje i emerytury. Członkowie wyższej kadry oficerskiej w prywatnych rozmowach zżymają się na ordynariat, deklarują jako osoby niewierzące, o antyklerykalnym nastawieniu, ale oficjalnie pędzą z kwiatami na imieniny księdza biskupa i jak jeden karnie klękają podczas mszy. Taka gmina – tłumaczą.
Jeśli chodzi o ostatnią drogę, Kościół ma monopol niemal całkowity. W większych miastach funkcjonują świeckie domy pogrzebowe i cmentarze komunalne, ale większość polskich nekropolii to cmentarze katolickie. Według konkordatu, gdy w miejscowości nie ma innego cmentarza, człowiek niewierzący bądź innowierca ma prawo być na nim pochowany. W praktyce oznacza to, że jego rodzina jest całkowicie zdana na widzimisię proboszcza. Może np. nie wpuścić trumny do kościoła, a innego pomieszczenia na cmentarzu nie ma. Szymon Niemiec, który prowadził świeckie ceremonie pogrzebowe, wspomina przypadek, gdy ksiądz wyciągnął jakieś archaiczne przepisy o poświęconej ziemi i trzeba było kopać głębszy grób, bo wynikało z nich, że ziemia jest poświęcona do 2,5 m w głąb.
Polska nie jest krajem, gdzie zaprasza się kapłana do swojego życia. Trzeba go raczej wypraszać. Konstytucja zapewnia, co prawda, wolność sumienia i religii, ale obywatel bez względu na wyznanie, chcąc nie chcąc, zmuszony jest do kontaktu z przedstawicielami Kościoła i katolickimi instytucjami. Oczywiście to prawda, że polski katolicyzm jest fasadowy, koniunkturalny, a proces laicyzacji powoli, ale postępuje. Ale – paradoksalnie – sprawia to, że nacisk Kościoła na państwo jest coraz silniejszy. Skoro naturalne metody ewangelizacji zawodzą, a wierni pod wpływem perswazji nie chcą przestrzegać zasad religijnych: święcić dzień święty czy potępiać in vitro, rośnie pokusa, by wymuszać to instytucjonalnie i ustawowo.