Temat, podejmowany w przeszłości, powrócił za sprawą Bogdana Borusewicza, marszałka Senatu i jednej z legend „Solidarności”. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” przypomniał, że zmianę historycznej nazwy rozważał Lech Wałęsa, gdy jeszcze był przewodniczącym związku (trzy lata temu powtórzył ten postulat). Ale – jak mówi Borusewicz – nie zrobił tego, bo z takiej trampoliny łatwiej było mu wskoczyć na fotel prezydenta. Marszałek nie odpowiedział jednak na pytanie, czy ten pomysł powinien zostać w końcu zrealizowany. A powinien.
Obecna „Solidarność” nie jest tą sprzed lat – takie stwierdzenie to już truizm. Ani pod względem jakości kadr, ani – tym bardziej – wartości, które wyznaje. Jest roszczeniowo nastawionym związkiem zawodowym dbającym o interesy osób zatrudnionych głównie w państwowych zakładach - monopolistach, takich jak kopalnie, koncerny energetyczne czy chemiczne. To jeden z głównych powodów, dla którego nazwa „S” powinna zostać zdjęta ze związkowych sztandarów. Jest własnością i dziedzictwem całego społeczeństwa, a nie górników, hutników czy kolejarzy z Piotrem Dudą na czele, których działania mają ostatnio tyle wspólnego z solidarnością, co komunizm z ludzką twarzą.
Poczynając od bezprecedensowej blokady parlamentu (to jeszcze jakoś można zrozumieć), podczas której doszło do fizycznych napaści na posłów (absolutnie nie do przyjęcia), po ostatnie zapowiedzi wrześniowego strajku generalnego, którego sens trudno zrozumieć. W międzyczasie mieliśmy jeszcze ostre ataki szefa związku pod adresem premiera („tchórz” i „kłamca”), marszałka Borusewicza („na plecach robotników wjechał do Senatu”), zerwanie Komisji Trójstronnej, zbliżenie z PiS, etc. etc.
Tymczasem solidarność to - jak mówi Słownik Języka Polskiego PWN - „odpowiedzialność zbiorowa i indywidualna określonej grupy osób za całość wspólnego zobowiązania”. Warto też przypomnieć słowa Jana Pawła II - na którego nauczanie „Solidarność” tak chętnie się powołuje - ze słynnej homilii, wygłoszonej podczas mszy na gdańskiej Zaspie w 1987 roku. Papież przypominał i napominał: „Solidarność – to znaczy: jeden i drugi (…). A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni – przeciw drugim. (…) Nie może być walka silniejsza nad solidarność. Nie może być program walki ponad programem solidarności”. Te słowa stały się jedną z kotwic związku poobijanego przez stan wojenny i kierunkowskazem wyznaczającym drogę do porozumienia z władzą.
Nie odmawiam żadnemu związkowi zawodowemu prawa do konfrontowania się z rządem, nawet ostrego, nawet w imię partykularnych interesów. Ale niech nie będzie to walka podszyta fałszem i podparta dawną legendą, kiedy to przecież „nigdy jeden przeciw drugiemu”. Dlatego i ten sztandar pora wreszcie wyprowadzić – póki wypisane na nim słowo nie wyblaknie do reszty. Muzeum Solidarności czeka.