Księża i parafianie argumentują, że lokal jest naprzeciwko kościoła i figury Matki Boskiej. Przestrzeń publiczna jest tak nasycona symboliką religijną, że pewnie nigdzie taki klub nie byłby na miejscu. Kombatanci protestują, bo w tym miejscu toczyły się walki powstańcze: mój Boże, a gdzie w Warszawie się nie toczyły. Politycy PiS mówią o „skandalu”, „pluciu w twarz” i proponują, by wszelkimi możliwymi kontrolami: urzędu (celnego, skarbowego), Państwowej Inspekcji Pracy, nadzoru budowlanego, konserwatora zabytków i kogo tam jeszcze, „zniechęcić i zohydzić” właścicielowi działalność. Nawiasem mówiąc, próbował tej metody Lech Kaczyński, kiedy jako prezydent Warszawy próbował oczyścić Śródmieście z agencji towarzyskich. Oczywiście okazało się to walką z wiatrakami, bo w miejscu jednych powstawały inne.
Władze miasta tłumaczą, że są bezsilne, bo kamienica jest prywatną własnością i właściciel może ją wynajmować komu chce. Argumenty prowadzącego klub Cocomo też są mocne. Panuje swoboda działalności gospodarczej, on działa zgodnie z prawem i uczciwie płaci podatki. Kontrola konserwatora zabytków z pewnością by nie zaszkodziła, bo – pomijając kwestie moralne – pulsująca różowym kiczem kamienica na Krakowskim jest obrazą dobrego smaku. Warto sprawdzać, czy właściciel nie sprzedaje alkoholu bez koncesji. Ale pomysł, by urzędnicy państwowi „zniechęcali i zohydzali” działalność gospodarczą, brzmi po prostu groźnie.
Wiadomo, że pod szyldem klubów go-go działają zazwyczaj domy publiczne. To sposób na ominięcie polskiego prawa, według którego sama prostytucja jest legalna, ale karze podlega sutenerstwo, czyli czerpanie korzyści z cudzego nierządu. Politycy podejmują temat prostytucji, gdy wybucha jakiś skandal z ich udziałem albo żeby pognębić przeciwnika zarzutem wizyt w „domach schadzek”. Jednak ton moralnego oburzenia nie zastąpi poważnej dyskusji na temat prostytucji. A ta jest w Polsce tematem tabu.