Dwie rozpoznawalne postaci tego gabinetu – wiceminister sprawiedliwości, świecki zakonnik, Michał Królikowski i rzeczniczka rządu ds. równego traktowania Agnieszka Kozłowska-Rajewicz – stały się wręcz biegunami przetaczającego się przez Polskę ideowego sporu.
Donald Tusk zawsze chciał być przede wszystkim „księciem pokoju”. Nawet wojną z Kaczyńskim (podkręcaną przez obie strony i obu stronom przynoszącą korzyści) próbuje piarowo zarządzać z wygodnej dla siebie pozycji obrońcy zdrowego rozsądku przed majaczeniem szaleńca „mogącego podpalić Polskę”. Sam premier zawsze miał wizję „państwa i rządu minimum”. Głównym czynnikiem modernizacji miało być włączanie Polski w stabilny ład Unii Europejskiej i szerzej, całego kapitalistycznego Zachodu, wzmocnione procesem bogacenia się Polaków i wyłaniania nowego polskiego mieszczaństwa. Rząd miał w tym procesie gwarantować pokój społeczny. Unikać zarówno nadmiernego przyspieszania, jak też hamowania zmian, dopasowywać się do aktualnego stanu świadomości Polaków.
Przełożenie na władzę
Kiedy na przełomie 2012 i 2013 r. wybuchła – i szybko została zduszona – dyskusja wokół przyznania związkom partnerskim choćby minimalnych praw, Agnieszka Holland zarzuciła rządzącej formacji, że jest źródłem „aksjologicznej pustki”. Oddaje przez to inicjatywę, a w przyszłości może oddać władzę autentycznemu fanatyzmowi smoleńskiej prawicy. Tusk odpowiedział jej wówczas, że jest „premierem polskiego rządu, a nie liderem salonowej rewolucji” i „broni centrum przed ekstremizmem prawicy i lewicy”.