Ministerstwo Zdrowia zapewnia, że już wie, co trzeba zrobić, żeby np. chorzy na nowotwór nie czekali miesiącami na samą diagnozę, a na wizytę u endokrynologa nie trzeba było się zapisywać z kilkuletnim wyprzedzeniem. Z tego planu nie wynika jednak, że kolejki znikną. Niejasne jest bowiem, jak minister zdrowia zamierza to osiągnąć. A zwłaszcza, skąd wziąć na to pieniądze?
Jeśli więc premier plan Arłukowicza zaakceptuje, to jego ewentualna realizacja będzie przypominać bieg przez płotki. Jest ich wiele, o każdy łatwo się przewrócić. Poczynając od pierwszego – lekarzy rodzinnych. Minister wie, że nie brakuje im kompetencji, żeby leczyć część pacjentów, których teraz odsyłają do specjalisty. Ale system ich do tego zachęca. Żyją z pogłównego, tzw. składki kapitacyjnej, a ta płynie niezależnie od tego, czy kogoś leczą i jak, czy też w ogóle nie widzieli go w gabinecie. Żeby ich do zajmowania się pacjentami zachęcić, trzeba zmotywować. Czyli – zapłacić więcej, ale nie za samą rejestrację, tylko za podjęte starania. Tylko – kto i w jaki sposób będzie oceniał zasadność terapii lub jej braku? Na te pytania żaden z poprzedników ministra Arłukowicza przez 15 lat odpowiedzi nie znalazł. Może nawet nie szukał.
Kolejny płotek. Ciężko chorzy, także na raka, miesiącami czekają na zdiagnozowanie choroby. Tę kolejkę wydłuża, a może nawet ją stworzyła, oczywista wada obecnego systemu. Lekarz rodzinny, nawet jeśli ma mocne podejrzenie nowotworu, nie może chorego skierować na badania, które jego podejrzenia potwierdzą (lub nie). Ani na rezonans magnetyczny, ani na tomografię komputerową. To może zrobić tylko specjalista. Więc wypisuje tylko skierowanie do specjalisty, ustawiając ciężko chorego w kolejce.