Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Prawo do niewiary

Ateiści w kraju fundamentalistów

W ramach Dni Ateizmu odtworzono w stolicy scenę ścięcia Kazimierza Łyszczyńskiego. Rynek Starego Miasta 29 marca 2014 r. W ramach Dni Ateizmu odtworzono w stolicy scenę ścięcia Kazimierza Łyszczyńskiego. Rynek Starego Miasta 29 marca 2014 r. Tadeusz Późniak / Polityka
Rozmowa ze Stanisławem Obirkiem o niebezpieczeństwach łączenia fundamen­talizmu religijnego i politycznego.
Prof. Stanisław Obirek – teolog, historyk, antropolog kultury i były jezuita, zaangażowany w dialog z innymi religiami i z niewierzącymi.Włodzimierz Wasyluk/Reporter Prof. Stanisław Obirek – teolog, historyk, antropolog kultury i były jezuita, zaangażowany w dialog z innymi religiami i z niewierzącymi.

Andrzej Lipiński: – Panie profesorze, gdyby pewnego dnia odkrył pan na ścianie własnego domu plakat z napisem „Kto nie zna Boga, temu czegoś brakuje”, czy podpisałby się pan pod nim?
Stanisław Obirek: – Odpowiadam bez chwili wahania – nie podpisałbym się. Dla mnie ten napis jest wyrazem arogancji człowieka wierzącego, który nie tylko chce narzucić swoje przekonanie innym, lecz także formułuje pod ich adresem obraźliwy osąd. „Wam, którzy nie wierzycie tak jak ja, brakuje czegoś, dlatego jesteście gorsi”. Inaczej mówiąc, autor takiego napisu wyklucza z grona swoich przyjaciół tych, którzy nie podzielają jego przekonań. Takie myślenie było mi obce nawet w okresie, gdy byłem księdzem i jezuitą. Już wtedy ciekawili mnie ludzie niewierzący; powiem nawet, że niektórzy z nich, jak Witold Gombrowicz, mnie fascynowali.

Wspomniane hasło to prowokacyjna teza będąca punktem wyjścia książeczki dla dzieci pt. „Jak Jeżyk z Prosiaczkiem Boga szukali – i co z tego wynikło” autorstwa niemieckiego filozofa Michaela Schmidta-Salomona.
Naiwne pytania Prosiaczka i Jeżyka odnoszą się do niezwykle ważnej kwestii: dlaczego religie, a zwłaszcza sposób ich interpretacji przez religijnych urzędników, czyli biskupa, rabina i mułłę, przekonują niewinne dzieci o tym, że przynależność do danej religii uszczęśliwia, a niemalże naturalnymi wrogami są ci wszyscy, którzy nie należą do tego samego ugrupowania wyznaniowego. Ten rodzaj pytań jest bardzo ważny, konfrontują one owych urzędników Boga z kwestią, czy ich rolą jest rzeczywiście – jak sami głoszą – szerzenie cywilizacji miłości, czy raczej nienawiści. Pytanie „Czy można inaczej?” jest po części retoryczne, ponieważ dzieci z reguły są wychowywane w grupach, a to oznacza zarówno w Europie, jak i na całym świecie nieodłączną socjalizację religijną. Można jedynie wskazywać – i wydaje mi się, że to jest funkcja zarówno książek Richarda Dawkinsa i tzw. nowych ateistów, jak i bajeczki Schmidta-Salomona – realne niebezpieczeństwa ukryte za dobrymi intencjami.

Puenta książeczki o Jeżyku i Prosiaczku brzmi: „Kto zna Boga, temu czegoś brakuje – mianowicie życia wolnego od strachu”. Czy z tą tezą pan się zgadza?
Uważam, że religia bez strachu jest możliwa, mogę się tu znów odwołać do doświadczenia, gdyż osobiście znam ludzi praktykujących taki rodzaj religijności. W mojej stosunkowo długiej przygodzie wadzenia się z Panem Bogiem coraz ważniejszą rolę zaczęły odgrywać badania empiryczne, czyli socjologia, antropologia, psychologia. Szczególnie mocno przemawiają do mnie rozważania amerykańskiego socjologa religii Petera Bergera.

W latach 50. i 60. ubiegłego wieku Berger był zwolennikiem i propagatorem szeroko rozpowszechnionej wówczas tezy o nieuchronnej sekularyzacji, zeświecczenia związanego z modernizacją; w momencie gdy ludzie zaczynają żyć dostatnio i mają czas na refleksję, stają się niereligijni. Pod koniec lat 90. sam Berger zakwestionował tę tezę i wprowadził pojęcie desekularyzacji opisujące odwrotny trend, zauważalny zwłaszcza w Afryce, Azji czy Ameryce Południowej, gdzie mamy do czynienia z bardzo silnie rozwijającym się ruchem ewangelikalnym czy pentakostalnym (zielonoświątkowym). Wedle nowej tezy Bergera nie można zakładać, że modernizacja siłą rzeczy prowadzi do sekularyzacji, przykładem odwrotnego kierunku rozwoju są chociażby Stany Zjednoczone czy kraje azjatyckie, nie mówiąc już o świecie islamskim. Zdaniem Bergera, pluralizm pozwala zgodzić się na to, że nie ma jednej recepty na życie.

W Niemczech podobny trend pojawił się na początku XXI w. w myśli Jürgena Habermasa, który, będąc – jak sam o sobie mówi – człowiekiem „religijnie niemuzykalnym”, twierdzi, że musimy współżyć ze sobą w świadomości, iż się nawzajem nie przekonamy. Musimy starać się w taki sposób załagodzić kontury różnic, by każdy z nas – człowiek wierzący i niereligijny – szanował przekonania drugiej strony, ale jednocześnie starał się pokazać możliwe nadużycia, wszak często mamy do czynienia zarówno z agresywnym ateizmem, jak i z agresywną religijnością. Obie postawy łączy fundamentalizm, który – jak wiemy z historii – po obu stronach może przybierać wyjątkowo agresywne formy.

W rozmowie z Piotrem Szwajcerem przeprowadzonej w Radiu TOK FM zastanawiali się panowie, czy ateiści mogliby nauczyć się czegoś od ludzi wierzących i odwrotnie – czy możemy wyobrazić sobie etykę bez Boga?
W tej rozmowie dyskutowaliśmy o tekście zmarłego niedawno Hilarego Dworkina zatytułowanym „Religion without God” (Religia bez Boga) opublikowanym w „New York Timesie” i będącym zapowiedzią jego najnowszej książki. Ludzie obeznani z filozofią Dworkina, jednego z najwybitniejszych filozofów prawa, wiedzą, że traktował on religię jako element szkodliwy, niespełniający funkcji ważnego odnośnika. Tymczasem „Religia bez Boga” wpisuje się w ów nowy rodzaj wrażliwości wielu intelektualistów, którzy twierdzą, że nie można wykluczać religii z refleksji nad człowieczeństwem. Myślę, że moralności i etyki nie da się bezpośrednio wywieść z religii, jest to błędne założenie prowadzące do wniosku, że człowiek niereligijny nie może postępować etycznie. Nie o to chodzi! Ważny jest właśnie wspomniany wyżej pluralizm; są ludzie znajdujący uzasadnienie dla swoich postaw moralnych w przeżyciu religijnym – i to jest ich święte prawo, ale są też tacy, którzy wywodzą etykę i moralność z racjonalnej refleksji nad rzeczywistością i mają do tego takie samo prawo.

Niemiecki socjolog Hans Joas w swojej polemice z nurtem oświeceniowym zauważa, że samo oświecenie nie jest antyreligijne, w całości antyreligijna jest jedynie jego francuska odmiana, występująca dziś pod etykietą dosyć ostrego laicyzmu. Ale już np. oświecenie amerykańskie ma w osobach założycieli Stanów Zjednoczonych swoich religijnych reprezentantów, dla których w sferze prywatnej, oddzielona od polityki, religia była ważna. Myślenie Joasa można poszerzyć o polskie i hiszpańskie doświadczenie. Zauważmy, że zwłaszcza w Polsce oświecenie było dziełem ludzi wierzących, wielu biskupów, księży i byłych jezuitów włączyło się w dzieło edukacji narodowej, w którym idee oświeceniowe były znakomicie pogodzone z chrześcijaństwem.

Uważam, że należałoby nieco skomplikować ów dychotomiczny obraz wykluczający oświecenie z religii. Również Jan Paweł II, który nie jest moim osobistym bohaterem, w swojej encyklice „Fides et ratio” mówi o wzajemnym wspomaganiu się rozumu i wiary.

To wciąż postulat; praktyka raczej wskazuje tu na stały konflikt i napięcie.
Wracamy więc do idei sekularyzacji. Cokolwiek byśmy pod to dwuznaczne pojęcie podłożyli, niewątpliwie oznaczało ono w latach 50. XX w. umniejszanie sfer wpływów religii, czy to w sensie tłumaczenia interwencją Boga zjawisk przyrody – Max Weber mówi tu o „odczarowaniu świata” i oddawaniu coraz większej przestrzeni człowiekowi – czy to w odniesieniu do instytucji, które, zwłaszcza w Europie, były w dużym stopniu kontrolowane przez Kościół, poczynając od szkół, uniwersytetów i szpitali, aż po instytucje państwowe błogosławione przy każdej okazji przez ludzi Kościoła.

Dzisiaj w krajach demokratycznych sekularyzacja jest przeważnie modelem dominującym i wpływy Kościoła są zredukowane do zera. Myślę więc, że mamy tu do czynienia z procesem uzdrawiania poszczególnych przestrzeni życia publicznego, między innymi sfery otwartej na refleksję, czyli świata nauki.

W Polsce idealnym tego przykładem jest właśnie Piotr Szwajcer, popularyzator nauki, znakomity tłumacz i wydawca książek poruszających właśnie te tematy. Niestety, on sam przyznaje, że jest to rodzaj orki na ugorze, mimo jego kilkudziesięcioletniej pracy edukacyjnej wyniki są raczej mierne. Polskie szkoły na skutek decyzji politycznych i nacisków Kościoła stają się miejscem propagowania kreacjonizmu, który – mimo różnych myślowych gimnastyk i slalomów – jest niekompatybilny z teorią ewolucji. W miejsce racjonalnego objaśniania historii na nowo prezentowani są święci, którzy swoją postawą zmieniają rzeczywistość. Mamy więc do czynienia z nawrotem szerzenia wątków religijnych.

Kłóci się to zatem z pana powyższym twierdzeniem, jakoby w krajach demokratycznych wpływy Kościoła były zredukowane do zera. Czyżby ta prawidłowość nie obejmowała polskiej rzeczywistości?
Nasz kraj jest szczególnym przypadkiem, w Polsce wpływy religii i Kościoła są uzależnione od tego, ile przestrzeni publicznej społeczeństwo oddaje Kościołowi – czasem z oporem, a czasem bez żadnej walki. Formułowanie antyreligijnych czy antyklerykalnych haseł nie zaprowadzi nas zbyt daleko, o wiele skuteczniejszą metodą jest przeciwstawianie się postępującej irracjonalności, pokazywanie alternatywnych podejść.

Przykładem z historii Polski niech będzie zupełnie dziś zapomniany ruch arian, czyli braci polskich – jeden z najbardziej twórczych fermentów religijnych i myślowych w przeszłości naszego kraju. Nasz XVI w. to coś więcej niż tylko kontrreformacja i walka jezuitów z innymi wyznaniami. Arianie proponowali zupełnie inny program i dlaczego dziś nie mielibyśmy do nich nawiązać, pokazując, że można być wierzącym bez popadania w fanatyzm, że nie trzeba rezygnować z rozumu jako światła i drogowskazu pomocnego również w wyjaśnianiu religijnych przekonań.

W polskiej literaturze mamy zresztą cały ruch sporu z nierefleksyjnym katolicyzmem, któremu nie dowierzali np. Miłosz czy Gombrowicz. Występujące w naszym kraju niedogodności związane z powrotem religii do przestrzeni publicznej nazwałbym nawet perwersją religijną, a bardziej neutralnie – upolitycznieniem religii. Dziś nie jest już niebezpieczny ksiądz proboszcz ciągnący za ucho niesforne dzieciaki; teraz zagrożeniem są środowiska prawicowe, traktujące religię jako narzędzie do zwalczania przeciwników politycznych, i publicyści, którzy, używając języka nienawiści, niszczą oponentów. Mamy tu do czynienia ze zdziczeniem języka i wykorzystywaniem religii do celów z gruntu obcych jej podstawowym założeniom.

Czy to religijność „hoduje” prawicowych polityków, którzy naprawdę identyfikują się z głoszonymi poglądami? Lech Wałęsa w dzień po swojej skandalicznej wypowiedzi na temat posłów homoseksualistów oznajmia publicznie, że nie zamierza nikogo przepraszać, gdyż wygłosił jedynie pogląd większej części polskiego społeczeństwa.
Jeśli chodzi o przykład Lecha Wałęsy, którego słowa odbiły się głośnym echem także poza granicami kraju, to najlepszą wykładnią takich skrzydlatych wypowiedzi typu „homoseksualiści powinni siedzieć za murem” albo „że wolałby nie być prezydentem, niż podpisać ustawę legalizującą zapłodnienia metodą in vitro”, jest komentarz jego syna Jarosława, który stwierdził, że „ojciec od rana do wieczora słucha Radia Maryja”. Wałęsa – przy całym moim szacunku dla historycznej i symbolicznej roli, jaką odegrał – mówi po prostu językiem, który słyszy w radiu. On nie ma przecież pojęcia – podobnie jak większość z nas – na czym polega metoda in vitro czy też jakie trudności napotykają ludzie żyjący w związkach jednopłciowych; powtarza jedynie to, co redemptoryści z ich ojcem dyrektorem wykładają na antenie.

Również większość polityków prawicowych zbliżonych do Radia Maryja mówi językiem, który tworzy ta rozgłośnia, a z drugiej strony tylko używanie takiego języka zapewnia im stałą obecność w tych mediach. Niestety, ten fenomen przenosi się potem na parlament i na inne media. Wybitny filozof Jacek Hołówka powiedział niedawno, że profesorowie, którzy weszli do polityki, nie podnieśli jakości języka debaty publicznej, lecz dostosowali się do języka rynsztoku. Naturalnie można pytać, co było pierwsze – jajko czy kura?

W 2006 r., po wygraniu wyborów przez PiS, sformułowałem tezę, która moim zdaniem do dzisiaj nie została sfalsyfikowana: w momencie objęcia władzy przez braci Kaczyńskich w Polsce doszło do połączenia fundamentalizmu religijnego z politycznym. Oba te autorytarne systemy władzy – nad duszami ludzkimi i nad przestrzenią publiczną – są pełzającym faszyzmem.

To oczywiste, że nie żyjemy w latach 30., ale uważam, że należy tu wyraźnie użyć kategorii „odzwyczajania ludzi od odpowiedzialności” i kreowania w nich przekonania, że przynależność do takich grup jak partia wodzowska czy instytucja Kościoła załatwi im zbawienie. Wystarczy, że jesteś z nami; poza nami jest tylko ciemność, porubstwo i grzech. Takie są polskie zmory i niebezpieczeństwa – jeśli jesteś nasz, to będzie dobrze; im mniej będziesz myśleć, tym lepiej, tym skuteczniejsze będą nasze zabiegi manipulacyjne. I to jest klucz do obecnej sytuacji w Polsce.

Wróćmy do pytania, jakie są szanse spotkania się rozumu z wiarą? Jak zmieniać tak mocno ukształtowane struktury psychiki ludzkiej, by wzajemne zbliżanie się różnych światopoglądów stało się możliwe?
Uważam, że takie zmiany są możliwe i w rzeczywistości zachodzą. Najlepszym sposobem jest rozmawianie ze sobą i niezamykanie się we własnych enklawach. Nierzadko różnice między ludźmi wierzącymi są większe niż między ateistami a osobami religijnymi. Tutaj przywołuję znów postulowaną przez Bergera pluralizację. Podobną tezę wysuwa szwajcarski teolog konserwatywny Urs von Balthazar, który w swoim liczącym kilkanaście tomów dziele „Teodramatyka” wielokrotnie używa terminu polifonia – ani w Kościele, ani w religii w ogóle nie istnieje coś takiego jak jeden głos. Dzisiaj zaczynamy odkrywać pozytywną stronę zarówno tej polifonii, jak i samego ateizmu. Oba te korpusy przekonań mogą postrzegać się wzajemnie jak lustra.

Ja sam często mówię o tym, m.in. w wydanej w 2002 r. książce „Co nas łączy? Dialog z niewierzącymi”, że najbardziej owocne i najintensywniejsze rozmowy toczą się między teizmem i ateizmem. Jedną z najważniejszych dla mnie rozmów na ten temat odbyłem ze Stanisławem Lemem, który, kiedy wyznałem, że jego twórczość rodzi we mnie pokusę zarzucenia wiary, powiedział: „Broń Boże, nie chciałbym pozbawiać księdza wiary”. Myślę, że człowiek głęboko przekonany o wartości własnego światopoglądu z zainteresowaniem przygląda się innym. Stąd moje wielkie zainteresowanie Lemem. Zapytałem go wtedy, co jest dla niego źródłem tej etycznej wrażliwości, która dla mnie wyrasta z religii. Odpowiedź Lema, zdziwionego moim pytaniem, była prosta – to człowieczeństwo.

Rozmowa jest fragmentem jednego z wywiadów, które ukażą się w formie książki pt. „Pytania graniczne” nakładem wydawnictwa Dobra Literatura.

Prof. Stanisław Obirek – teolog, historyk, antropolog kultury i były jezuita, zaangażowany w dialog z innymi religiami i z niewierzącymi. Wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Autor licznych publikacji, znany z krytycznego stosunku do pontyfikatu Jana Pawła II.

***

Ateiści czczą ateistę

Felietonista POLITYKI prof. Jan Hartman został laureatem przyznanej po raz pierwszy nagrody Ateisty Roku. Zagrał także główną rolę w rekonstrukcji historycznej stracenia Kazimierza Łyszczyńskiego, XVII-wiecznego autora traktatu o nieistnieniu Boga. Rekonstrukcja była częścią Dni Ateizmu zorganizowanych (także po raz pierwszy) przez organizacje skupiające niewierzących, agnostyków, humanistów i racjonalistów. Odbyło się wiele debat i dyskusji panelowych. Dni Ateizmu zakończyła deklaracja wszystkich organizacji, że będą wspólnie działać na rzecz neutralnego światopoglądowo państwa i reagować na przypadki łamania prawa wobec osób niewierzących.

Z badań wynika, że ateizm deklaruje ok. 10 proc. społeczeństwa. Ci bardziej wrażliwi mają dosyć tego, że w publicznych wypowiedziach kościelnych hierarchów i prawicowych polityków są notorycznie obrażani, traktowani z pogardą jako ludzie pozbawieni zasad etycznych i poczucia moralności.

Nie tylko zdeklarowani ateiści, ale też ci, których związki z religią uległy rozluźnieniu, są coraz bardziej zirytowani nad­obecnością Kościoła w sferze publicznej. Jego presją na treść stanowionego prawa, obecnością symboli religijnych we wszelkich możliwych instytucjach państwa, wreszcie finansowaniem z budżetu kolejnych kościelnych przedsięwzięć. Coraz głośniej słychać także krytyków szkolnej katechezy. Konstytucja RP gwarantuje obywatelom prawo do wyznawania religii, ale także prawo do bycia od religii wolnym. To w teorii. W praktyce o tę równowagę trzeba się ­upominać.

(J.Pod.)

Polityka 14.2014 (2952) z dnia 01.04.2014; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Prawo do niewiary"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną