Cokolwiek powie chłodna analiza historyczna, zawsze będzie jeszcze narracja emocjonalna, w której gen. Jaruzelski dla jednych będzie bohaterem i mężem stanu, który ocalił Polskę przed wojną domową i interwencją sowiecką.
Inni zapamiętają Jaruzelskiego z interwencji w Czechosłowacji, gdzie tłumił z innymi dowódcami wojsk Układu Warszawskiego demokratyczną praską wiosnę, z antysemickich czystek w armii, z masakry robotników na wybrzeżu, wreszcie ze zgniecenia ruchu „Solidarności” w grudniu 1981 r., kiedy zginęli górnicy kopalni Wujek, a tysiące działaczy, członków i sympatyków „Solidarności” poszło siedzieć lub zostało wypchniętych na emigrację.
Sam należę do pokolenia „Solidarności”, byłem więźniem politycznym generała, współpracowałem z solidarnościowym podziemiem. Takich rzeczy się nie zapomina. W tej chwili jednak staram się pamiętać o Wojciechu Jaruzelskim jako polityku, który swoje długie życie zakończył lepiej, niż rozpoczął, co nie zdarza się tak często. A także o tym, że jakiś osobliwy rodzaj relacji, nie tylko dyplomatycznych, łączył go z papieżem Janem Pawłem II. Wyczuwało się między nimi jakąś nić porozumienia, co chyba nie podobało się antykomunistom, lecz było faktem o znaczeniu politycznym.
Dzięki swej umiarkowanej postawie wobec Jaruzelskiego Jan Paweł II przyczynił się do tego, że Jaruzelski był do zaakceptowania dla części opozycji demokratycznej i „Solidarności” po przełomie Okrągłego Stołu, wyborach 4 czerwca 1989 r. i ostatecznym demontażu PRL. W odrodzonej niepodległej i demokratycznej Polsce gen. Jaruzelski okazał się kimś ważniejszym niż Michaił Gorbaczow w Rosji posowieckiej.