Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Ucho od śledzia

Restauracje wysokiego ryzyka – tam spotykali się politycy z afery taśmowej

Restauracja Sowa & Przyjaciele zyskała sławę, ale czy teraz zyska nowych klientów? Restauracja Sowa & Przyjaciele zyskała sławę, ale czy teraz zyska nowych klientów? Krystian Maj / Forum
Romans polityków z ekskluzywnym restauratorstwem okazał się związkiem tragicznym. Kiedy już nauczyli się jeść dwoma nożami i widelcami, to branża wbiła im nóż w plecy.
Pałacyk Sobańskich, gdzie mieści się restauracja Amber Room, to siedziba Klubu Polskiej Rady Biznesu i miejsce licznych biznesowych spotkań.Karol Serewis/EAST NEWS Pałacyk Sobańskich, gdzie mieści się restauracja Amber Room, to siedziba Klubu Polskiej Rady Biznesu i miejsce licznych biznesowych spotkań.
Położona w pobliżu Sejmu restauracja Lemongrass (obecnie zamknięta) była ulubionym lokalem polityków Platformy Obywatelskiej.Radosław Nawrocki/Forum Położona w pobliżu Sejmu restauracja Lemongrass (obecnie zamknięta) była ulubionym lokalem polityków Platformy Obywatelskiej.

Restauracja Sowa & Przyjaciele, ostatnio bardziej znana jako Polskie Nagrania, wyznacza peryferia warszawskiej gastronomii. Peryferia w sensie dosłownym, bo trend jest taki, żeby otwierać lokale w centrum. Sowa i tajemniczy przyjaciele wykalkulowali, że będą odwracać trendy. Położona na Czerniakowie restauracja przyciągać miała nie bliskością, ale intymnością i bezpieczeństwem. Lokal jest tak zaaranżowany, że główna sala dla gości wydaje się tylko przystawką dla czterech vip roomów, czyli samodzielnych bytów restauracyjnych, z których dwa są na głębokim zapleczu, a jeden w piwnicy. Oddzielne wejście, zero kontaktu ze zwykłymi gośćmi restauracji i zaufana obsługa miały dawać vipom poczucie pełnego bezpieczeństwa. No i dawały. Co słychać na ujawnionych nagraniach.

W sobotę po południu pierwsi dziennikarze już stali pod lokalem. Tego dnia w restauracji odbyły się jeszcze, zaplanowane wcześniej, 50 urodziny Roberta Oliwy, męża byłej prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa (PGNiG). Impreza z tych bardziej zapamiętanych niż udanych. W charakterze niespodzianki pojawili się agenci ABW. W lokalu jeszcze na parę dni pozostał porzucony piękny skuter Vespa, prezent dla jubilata.

W niedzielę już trzeba było zapalać światło na sali, bo okna przesłonięto drewnianą aranżacją, żeby klientów nie peszyły kamery. A w poniedziałek prokuratura zatrzymała, a następnie postawiła dwa zarzuty związane z nielegalnymi podsłuchami Łukaszowi N., który obsługiwał vip roomy u Sowy. Można uznać, że po aresztowaniu menedżera Robert Sowa miał prawo poczuć się oszukany, a nawet ugotowany. – Łukasz zajmował wcześniej podobne stanowisko w restauracji Lemongrass. Kiedy Lemongrass zamknięto, zatrudniliśmy go na próbę u znajomych w Olé Tapas Bar. Sprawdził się, więc wziąłem go do siebie – wspomina restaurator. N. był młody, obrotny, kontaktowy. Szybko skracał dystans z klientami. Ale potrafił robić to umiejętnie. Ludzie się nie obrażali, choć zdarzało mu się przechodzić na ty. W Olé razem z Łukaszem pracował jego brat Dawid, którego wprowadzał na rynek i do towarzystwa. Z Olé odeszli w podobnym czasie ponad rok temu. Łukasz poszedł pracować do Roberta Sowy. A Dawid do restauracji Amber Room w Pałacu Sobańskich. Tak się składa, że to właśnie z tych dwóch restauracji pochodzą wszystkie ujawnione dotychczas podsłuchy.

W restauracji Amber Room po wymienieniu nazwiska N. zapada głucha cisza. – Dawid już tu nie pracuje, nie ten adres. Łukasz w restauracji Sowa & Przyjaciele też już się nie pojawił. Jego komórka milczy. Co zresztą zrozumiałe, bo śledczy mu ją zatrzymali jako ewentualny dowód w sprawie. Ludzie, którzy chodzili do restauracji Roberta Sowy, dopiero teraz zaczynają kojarzyć pewne wydarzenia. – Łukasz potrafił zadzwonić do mnie i spytać, czy coś się stało, bo zdradziłem go na rzecz innego lokalu. Nie dość, że wiedział, gdzie i kiedy byłem, to jeszcze z kim – mówi jeden ze stałych klientów restauracji. Przed aferą nie wzbudzało to większych podejrzeń. Po aferze ludzie zastanawiają się, jak mogli być tak głupi, żeby nie kojarzyć faktów.

Kasztany siedzą na sali

Na całą branżę gastronomiczną również padł blady strach, bo polski klient właściwie całkiem niedawno poczuł się w restauracji w miarę komfortowo i zaczął bywać w lokalach nie tylko ze służbową kartą kredytową. Zaczął smakować i wymagać, ale jeśli dostał, czego oczekiwał, to płacił uczciwie i wracał. I o to wracanie chodzi. Bo branża przeszła naprawdę długą drogę, żeby z gastronomicznej awansować do restauracyjnej.

Kiedy żywienie uspołecznione biło się o Złotą Patelnię, prywatni restauratorzy walczyli o przetrwanie. Drogę z przyczep kempingowych do restauracji z białymi obrusami z początku lat 90. pokonali stosunkowo szybko, bo pomógł dopalacz w postaci służbowej karty kredytowej. – Branża wspomina z rozrzewnieniem, jak prezesi licytowali się, który wyda więcej – opowiada Zbigniew Kmieć, dostarczający produkty do wielu warszawskich restauracji. – Jak wino, to koniecznie powyżej tysiąca za butelkę. Wiadomo, że drogie musi być dobre. Bo tanie to biedni piją.

Klientom na dorobku towarzyskim można było wciskać, co tylko się chciało. – Nawet poważne restauracje miały w karcie pangę albo schabowego z ananasem. Nie brzydzono się również sałatką z pekińskiej kapusty, czyli repertuarem granym dziś na poziomie średniej jakości stołówki pracowniczej – wspomina Kmieć.

Ale klient szybko się uczył, a branża zawsze starała się być krok do przodu, więc postęp następował szybko. Już na początku lat 90. powstała w Warszawie pierwsza restauracja sushi – w lokalu po dawnej stołówce studenckiej, ale za to z prawdziwym japońskim kucharzem. Krajowi restauratorzy nie dawali jej wielkiej szansy – nie docenili potencjału aspiracyjnego elit. Kiedy okazało się, że sushi nie jest tylko sezonowym wybrykiem, w kartach polskich restauracji pojawiły się krewetki. – Wcześniej ludzie nie chcieli tego jeść, bo się brzydzili – mówi Kmieć.

Duża grupa najbogatszych klientów z czasem douczyła się kuchni za granicą. Znów podnieśli poprzeczkę, choć nie zawsze znając kontekst dla swoich ewentualnych zachcianek i związane z tym ograniczenia. Klient jednej z najdroższych warszawskich restauracji zamówił świeże kasztany w połowie grudnia. Kelner, który poszedł skonsultować to zamówienie z szefem kuchni, usłyszał, że niestety kasztany mają tylko na sali.

 

Rządzący raczej na tłusto

Politycy w tej kulinarnej pogoni długo pozostawali w ogonie. Co zresztą łatwo można było poznać po menu restauracji, czy też raczej stołówki sejmowej. Prowadził ją Roman Maliszewski, były pracownik bufetu w Komitecie Centralnym PZPR. Po lokalu często kręcił się w towarzystwie swoich dwóch jamników szorstkowłosych. Gwarancją dobrej jakości poselskiego jedzenia miał być fakt, że Maliszewski karmił psy tym samym co parlamentarzystów.

Z obserwacji politycznej kuchni wynikało, że politycy idą raczej na ilość. Na tym tle prawdziwym diamentem był tandem Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy, którzy wyraźnie konkurowali ze sobą nie tylko na poziomie politycznym. – To Olek nauczył lewicę jeść nożem i widelcem. Imponował znajomością win, zastawy i restauracyjnych zasad. Nawet będąc już prezydentem, lubił wyskoczyć znienacka do dobrej restauracji – wspomina Józef Oleksy. – Jego ulubioną była wówczas Gioconda.

O samym Oleksym jeden z restauratorów opowiada, że był jak prawdziwy trendsetter, wyznaczający kierunki: – Odwiedzał nowo powstałe restauracje. Jeśli mu posmakowało, można było odetchnąć z ulgą, bo Oleksy wszystkich znał i chętnie polecał dobre lokale.

Z perspektywy restauratorów AWS wydawał się dużo mniej ciekawy. Marian Krzaklewski, który ciągle musiał gasić jakieś pożary w G7, jak nazywano wówczas kierownictwo klubu, jechał na kanapkach. Lepiej potrafił ustawić polityczny plankton, który tworzył Akcję. Były minister obrony narodowej, który za czasów AWS został wiceprezesem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, bardzo chętnie gościł swoich kolegów na służbowych obiadach. O skali gościnności byłego ministra można było przekonać się z akt sprawy, którą wytyczono mu za pobranie premii kwartalnych o łącznej sumie 100 tys. zł. Większość rachunków opłacanych ze służbowych pieniędzy miała trzy i czterocyfrowe kwoty. Jedyny dwucyfrowy rachunek opiewający na 17 zł Jan Parys opisał jako koszty spotkania z dziennikarzami.

Rządów Jarosława Kaczyńskiego restauratorzy właściwie nie zauważyli. Honor ratował jego brat, który miał dobry gust do win i lubił też dobrze zjeść. Za to rząd Jarosława Kaczyńskiego najlepiej opisuje anegdota z jednej z warszawskich restauracji, w której Kaczyński miał pojawić się z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem. Premier zamówił dziczyznę i opiekane ziemniaczki. „A przystawki?” – zapytał kelner. „Dla przystawek proszę podać to samo”.

Tym, czym dla lewicy był Kwaśniewski, dla Platformy Obywatelskiej był Janusz Palikot. – On nas nauczył jeść dwoma nożami i widelcami – wspomina jeden z posłów PO. – Janusz miał gest, znał się na lokalach. To za jego sprawą zaczęło się chodzenie po restauracjach. A ponieważ partia nie była taką jednością, za jaką chciała uchodzić, to szybko powstało zapotrzebowanie na pomieszczenia bardziej dyskretne.

Ulubioną restauracją Platformy był Lemongrass, w której rozwinął skrzydła Łukasz N. Lokal był oblegany. Blisko Sejmu, miał dyskretną salkę i niezłą kuchnię. Ale dla znających temat konotacje miał słabe. – Wcześniej była tam restauracja Ambasador, pod niemal oficjalnym nadzorem Służby Bezpieczeństwa. Tajemnicą środowiska było, że w drink-barze spotykali się homoseksualiści. A barmanka była na etacie służb – wspomina krytyk kulinarny Maciej Nowak. Trudno się dziwić, że Ambasador był pod nadzorem służb, skoro był głównym lokalem w alei ambasad, czyli odcinku Alei Ujazdowskich od placu Trzech Krzyży do Łazienek. W aferze podsłuchowej Lemongrass też niektórym zaczął kojarzyć się ze służbami. I to niekoniecznie polskimi. Właścicielem restauracji był Andrzej Kisieliński, który w latach 2000–05 był dyrektorem finansowym polskiego oddziału rosyjskiego giganta energetycznego Lukoil.

Polskie nagrania

Łukasz N. w branży miał ugruntowaną opinię. Mówiło się, że jeśli Łukasz kogoś nie zna, to znaczy, że nie warto go było poznawać. Jeszcze z czasów pracy w vip roomach w Lemongrass miał w swojej komórce bezpośrednie numery do większości najważniejszych polityków w Polsce. I już samo to powinno zwrócić na niego uwagę służb. No i jakieś służby zwróciły chyba uwagę, bo zdaniem specjalistów jakość nagrań jest za dobra na amatora.

Na bywalców vip roomów również padł blady strach, bo do mediów wyciekły informacje o ewentualnych nagraniach z kolejnych restauracji. Dyktafony miały jeszcze pracować w Wino­sferze i Thai Thai. Jeśli w tych miejscach również nagrywano, to do dwóch średnio wysmażonych ministrów (Bartłomiej Sienkiewicz i Radosław Sikorski) i jednego całkowicie spalonego (Sławomir Nowak) dołączyć może bliżej nieokreślona liczba vipów.

Aktualnie restauracja Roberta Sowy to chyba najlepiej prześwietlony pod względem podsłuchów lokal na świecie. W ostatnich dniach czyścili go technicy zarówno BOR, jak i ABW. Właściciel próbuje nawet grać tym sloganem, żeby przyciągnąć gości. Ale wydaje się, że Sowa skończy jak jego polityczni przyjaciele. Musi się przygotować na nowe otwarcie.

Polityka 26.2014 (2964) z dnia 24.06.2014; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Ucho od śledzia"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną