Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Manewr premiera

Tusk prezydentem Europy, a co dalej z polską polityką?

W 10 lat po przystąpieniu Polski do Unii na jej czele staje Polak i na dodatek dzieje się to w czasie symbolicznym. W 10 lat po przystąpieniu Polski do Unii na jej czele staje Polak i na dodatek dzieje się to w czasie symbolicznym. Tomasz Adamowicz / Forum
Po siedmiu latach rozstajemy się z premierem Donaldem Tuskiem. W polskiej polityce to rewolucja.
Przewodniczący Rady Europejskiej to najwyższe europejskie stanowisko, jakie dotychczas sprawował Polak.M. Śmiarowski/Kancelaria Prezesa RM Przewodniczący Rady Europejskiej to najwyższe europejskie stanowisko, jakie dotychczas sprawował Polak.
Ewa Kopacz jest odważna, wyrazista, ma w partii zwolenników, ale ma też przeciwników. Siemoniak jawi się jako spokojny kandydat przejścia na czas do wyborów, lojalny wobec obecnego premiera.Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta Ewa Kopacz jest odważna, wyrazista, ma w partii zwolenników, ale ma też przeciwników. Siemoniak jawi się jako spokojny kandydat przejścia na czas do wyborów, lojalny wobec obecnego premiera.

O możliwej nominacji Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, czyli nieformalnego „prezydenta Unii”, mówiło się co najmniej od kilku tygodni. Sam Tusk zaprzeczał, że jest zainteresowany objęciem tej funkcji, i do dziś nie wiadomo, czy był to element dyskretnej gry dyplomatycznej, czy rzeczywiście zdecydował się dopiero w ostatnich dniach pod presją europejskich przywódców powtarzających niemal chóralnie: „Tusku, musisz!”.

Ta, mimo wszystko zaskakująca, nominacja wywołała w Europie niemal wyłącznie przychylne, czasem entuzjastyczne komentarze: to wielki sukces Polski i osobisty Donalda Tuska, „wybitnego Europejczyka”, „męża stanu”. Nawet pisowska opozycja, przez lata dezawuująca Tuska jako nieudacznika, szkodnika, zgoła przestępcę, w najlepszym przypadku jako „chłoptasia w krótkich spodenkach”, jakby na moment ogłupiała, nie mogąc znaleźć słów pasujących do nowej sytuacji.

Przewodniczący Rady Europejskiej to najwyższe europejskie stanowisko, jakie dotychczas sprawował Polak. W dodatku kandydatura polskiego premiera została poparta przez szefów wszystkich krajów Unii. To ma znaczenie, biorąc pod uwagę fakt, jak wiele kontrowersji wzbudziło powołanie Jeana-Claude’a Junckera na stanowisko szefa Komisji Europejskiej czy wcześniej nominacja dla odchodzącego przewodniczącego Rady Hermana Van Rompuya.

W 10 lat po przystąpieniu Polski do Unii na jej czele staje Polak i na dodatek dzieje się to w czasie symbolicznym: w 25-lecie odzyskania wolności, prawie w przeddzień rocznicy powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego i dodatkowo w rocznicę podpisania w Gdańsku Porozumień Sierpniowych. Symbole w polityce mają swoją wagę i warto o nich przypominać, bo w wielkim skrócie pokazują drogę, jaką przeszła w tym czasie Polska i jak wiele dokonali w tym okresie Polacy. Są chwile, kiedy nie trzeba bać się odrobiny patosu. Przy naszej mocno strywializowanej polityce taka chwila oddechu jest obywatelom bardzo potrzebna. A przynajmniej, bo przecież od codzienności nie uciekniemy, można próbować ją zaoferować.

Polityczny sukces Polski

Dlaczego wymęczona kryzysem Unia wezwała Tuska? Były prezydent Aleksander Kwaśniewski, sam nieźle obeznany z europejską dyplomacją, wskazał trzy główne powody: gospodarczy i polityczny sukces Polski, która wszędzie (poza Polską, rzecz jasna) jest traktowana jako modelowy przykład udanej transformacji; osobiste cechy Donalda Tuska, który w ciągu siedmiu lat obecności w unijnych gremiach zaskarbił sobie szacunek i sympatię; wreszcie zwycięstwo Partii Ludowej w wyborach do europarlamentu, korzystnie dla Tuska ustawiające unijne parytety.

Kwaśniewski, inaczej niż większość komentatorów, nie uważa, że decydująca była kwestia rosyjsko-ukraińska, przeciwnie, wielu przywódców Zachodu mogło się obawiać, że Polak będzie wciągał Unię w ten konflikt, ale te obawy neutralizował osobisty umiar i pragmatyzm Tuska. Natomiast liderzy wschodniej, pokomunistycznej części kontynentu, przestraszeni „putinadą”, ochoczo wsparli przedstawiciela jednego z „krajów frontowych”.

A jeśli chodzi o samego Donalda Tuska, dlaczego powiedział „tak”? Kiedy pojawiły się pierwsze poważne sygnały, że Tusk jest ciągnięty do Europy, my, w redakcji POLITYKI, dość zgodnie uważaliśmy, że u progu kilkunastomiesięcznej kampanii wyborczej premier nie powinien przyjmować nawet tak ważnej i wpływowej funkcji, że „wielka wojna ojczyźniana” między PO i PiS powinna rozegrać się do końca. Nie po to przez niemal dekadę toczył walkę o rząd polskich dusz z Jarosławem Kaczyńskim, aby teraz, przed finałem, oddawać pole. Jednak Donald Tusk nie po raz pierwszy pokazał, że „lubi zaskakiwać”, że kierując się własną intuicją i kalkulacją, potrafi wybrać opcje podwyższonego ryzyka. Dokładnie tak się stało.

Zapewne przemówiły do niego argumenty unijnych kolegów, że Polska dojrzała już, „aby cięższą założyć zbroję”; pewnie były też argumenty osobiste (a w każdym razie łatwo je sobie wyobrazić). Także i ten, że za pięć lat prezydent Unii będzie idealnym kandydatem na prezydenta Rzeczpospolitej. W tym sensie, niezużyty jeszcze, polityczny kapitał Tuska zostaje bezpiecznie wywieziony za granicę, żeby wrócić w stosownym momencie.

Ale wielce prawdopodobne, że przed serią wyborczych starć, do których obie główne armie już się okopały i wymierzyły muszkiety, Tusk postanowił wykonać manewr przywracający jego armii inicjatywę operacyjną i usuwający sprzed luf przeciwników dobrze wstrzelane cele. Akurat w sierpniu obchodziliśmy stulecie pierwszej wojny światowej, która wprowadziła do słownika militarnego pojęcie wojny pozycyjnej na wyniszczenie. Polska polityka już dawno przekształciła się w niszczącą wojnę pozycyjną. Ostatnio PiS zaczął jednak zdobywać teren, a oddziały Platformy sprawiały wrażenie ospałych, zdemobilizowanych, także napoleońską wiarą w „geniusz wodza”, który po raz kolejny wymyśli jakiś manewr dający zwycięstwo albo chociaż remis i utrzymanie pozycji. Ale manewru, w którym wódz rzuci wyzwanie także własnej armii, nikt się chyba nie spodziewał.

Tusk zostawia w Polsce próżnię – napisano w jednym z zagranicznych komentarzy. Próżnia to przesada, ale niewątpliwie jego odejście, bo trzeba mówić o odejściu, praca w Brukseli to więcej niż pełny etat, w sposób zasadniczy zmienia polską politykę. Tusk przez ostatnie siedem lat był jej głównym filarem, punktem odniesienia, organizatorem zdarzeń. Był swego rodzaju maszyną do wygrywania, politykiem potrafiącym wychodzić z najgłębszych kryzysów, choć nie ma co ukrywać, że z coraz większym trudem. Jego europejski awans zmienia nie tylko sytuację Platformy, o czym najgłośniej, zmienia całą polską politykę, jaką znamy od lat. No więc spróbujmy, na ile to dziś możliwe, opisać nowy krajobraz, w którym przyjdzie nam rozegrać zapowiedziane bitwy wyborcze.

Tusk przestanie być premierem, a zatem pozostaje kwestia następcy tak na stanowisku premiera, jak i szefa partii oraz tempa dokonywania zmian. Rzecznik rządu zapowiedziała, że premier wszystkie swoje funkcje będzie wypełniał do końca listopada. Tak być może, ale jeżeli chce uniknąć nieuchronnej destabilizacji, a przecież stabilność polityczna była jednym z najważniejszych atutów Polski, musi w miarę szybko przedstawić scenariusz zdarzeń. Nie ma nic gorszego w czasach stabloidyzowanej polityki jak nieustanne spekulacje. A tu spirala już się nakręca.

Wprawdzie wybory samorządowe mają nieco inną logikę niż parlamentarne i tu praktycznie każda duża partia może ogłosić jakiś sukces, to jednak na ostateczny ich wynik wpływa także poczucie stabilizacji lub wewnętrznego rozchwiania. Od premiera należy więc oczekiwać decyzji w miarę szybkich. Na razie jedno nie ulega wątpliwości: nie zmienia się koalicja, wicepremier Janusz Piechociński był na tę zmianę przygotowany i jako jeden z nielicznych publicznie ją zapowiadał. Koalicja nadal ma większość i nie ma żadnych przesłanek, by spekulować o wcześniejszych wyborach.

Należy jednak oczekiwać, że w miarę szybko poznamy nazwisko nowego premiera, tym bardziej że nie jest tajemnicą, że od dawna Donald Tusk stawiał na Ewę Kopacz jako na swoją następczynię (czy tylko na stanowisku premiera czy także szefa partii, skoro już jest pierwszą zastępczynią Tuska?). Nic więc dziwnego, że to jej nazwisko pojawiło się jako pierwsze i ona sama w końcu przyznała, że gotowa byłaby podjąć wyzwanie.

Ważnym podmiotem przy powoływaniu premiera jest jednak prezydent i być może Bronisławowi Komorowskiemu bliższy byłby, także temperamentem, Tomasz Siemoniak, obecny szef MON, co samo w sobie jest pomysłem ciekawym i niebanalnym.

Wysyp kandydatów

Ewa Kopacz jest odważna, wyrazista, ma w partii zwolenników, ale ma też przeciwników. Siemoniak jawi się jako spokojny kandydat przejścia na czas do wyborów, lojalny wobec obecnego premiera, niegrożący wewnętrznymi walkami, ale zdecydowany. To byłaby ta nowa twarz ­PO. Gdyby zmiany miały następować szybko, jego kandydatura ma jednak wady: w NATO toczy się obecnie wiele ważnych procesów i zmiana ministra obrony w takim momencie nie jest najlepszym pomysłem, nawet jeśli to prezydent reprezentuje Polskę i jej stanowisko na szczytach sojuszu. Czy może się pojawić jako przyszły premier ktoś trzeci? Obecny wysyp kandydatów można po części traktować jako medialne spekulacje, ale być może także jako początek wewnątrzpartyjnej gry.

Samo wskazanie premiera jest jednak dopiero pierwszym krokiem. Ważne jest bowiem także zbudowanie pozycji nowego szefa rządu i składu gabinetu, czyli czegoś, co z przyzwyczajenia nazywamy „nowym otwarciem”. Otóż powołanie nowego premiera i pozostanie jeszcze przez jakiś czas Tuska jako szefa Platformy od razu pozycję szefa rządu osłabia, tworzy sytuację kierowania z tylnego siedzenia, co w Polsce ma jak najgorsze konotacje. Dlatego marzenia o jakichś rządach technicznych (skompromitowanych zresztą forsowaniem przez PiS kandydatury prof. Glińskiego) raczej nie wchodzą w rachubę. Rząd jest najważniejszym podmiotem politycznym, a nie gremium eksperckim, zwłaszcza że idą lata wyborcze, kiedy polityczna waga rządu rośnie. Sytuacja powinna być więc jasna: obejmuję funkcję i biorę pełną odpowiedzialność. Wydaje się, że premier i jego najbliższe otoczenie nie mają w tej sprawie jeszcze jednoznacznego stanowiska.

Pod koniec ubiegłego tygodnia wydawało się, że najbardziej prawdopodobny jest scenariusz szybkiej zmiany, po oświadczeniu rzeczniczki rządu pojawiło się jednak sporo wątpliwości. Być może związane to jest z przyszłą konstrukcją rządu i ewentualnymi zmianami w składzie gabinetu. Jak daleko mają iść te zmiany?

Czy trzeba pozbyć się tych, których rozmowy ujawniono w tak zwanej aferze taśmowej, aby ostatecznie zamknąć ten temat, tak jak brutalnie zamknął Tusk swego czasu kwestię tak zwanej afery hazardowej? To nie jest pytanie od rzeczy, zważywszy, że PiS już okleiło Polskę plakatami z wizerunkami podsłuchanych, którzy mają być symbolami Polski zdeprawowanej. Gdyby zwyciężył ten punkt widzenia, zmiany w rządzie musiałyby być spore i objąć na przykład Radosława Sikorskiego, co trudno sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę jego kwalifikacje, tak potrzebną w każdej partii wyrazistość, a także ciągle wysoką społeczną popularność. Taką, która powinna go stawiać nawet w gronie kandydatów do stanowiska premiera. Rozwiązaniem optymalnym byłoby przyjęcie scenariusza, w którym premier już nie jest twarzą kampanii samorządowej, nie dźwiga na sobie jej głównego ciężaru, ale ją wspiera jako wybrany szef Rady Europejskiej, a kampanię prowadzi nowy zespół i on bierze odpowiedzialność.

Największe wyzwanie, powtórzmy, staje przed Platformą Obywatelską. Tej partii już nie ma, ona się musi rozpaść, utonąć we wzajemnych walkach – taki ton przeważa w komentarzach i nie jest to scenariusz niemożliwy, choć wydaje się mało prawdopodobny. Wszystko, co powiedziano i napisano ostatnio o PO – o jej ociężałości, o partii nasyconej władzą, niezdolnej do podjęcia walki czy choćby skutecznej polemiki – jest prawdą.

Siedem lat w kręgu władzy rodzi niedobre przyzwyczajenia, bardzo wielu działaczy już nawet nie wie, co to znaczy walczyć o władzę, i nie myśli, po co się ją zdobywa (wyjąwszy stanowiska oczywiście). Prawdą jest jednak także i to, że Donald Tusk ubezwłasnowolnił w pewien sposób swoją partię, dawał jej poczucie bezpieczeństwa, ale zarazem mocno ją spętał, najczęściej zresztą nie tłumacząc własnych decyzji, raczej wymuszając posłuszeństwo. Teraz Platforma musi zacząć stawać na własnych nogach, pokazać, że ma jeszcze siłę i energię. Paradoksalnie, odejście lidera może w tym pomóc, a nie zaszkodzić.

Nie jest prawdą, że aparat partyjny w PO jest słabszy niż w PiS czy w SLD, słabsza jest jednak wola walki. PiS jest wygłodzone, SLD też, PO jest syta, choć są w niej rachunki krzywd – są politycy bardzo ważni, a dziś na marginesach, jak choćby Grzegorz Schetyna. Odejście Tuska jest momentem, w którym wszystkie urazy mogą się ułagodzić albo wypłynąć.

Ze szczególnym zainteresowaniem wszyscy będą się przyglądać Schetynie, bo od niego może się zacząć poważna akcja rozbijająca jedność partii. Jeśli PO zacznie od odradzania frakcji, rozmaitych spółdzielni czy innych tworów, ugrzęźnie i może skończyć marnie. Wydaje się, że Tusk przez ostatnie tygodnie badał nastroje w ugrupowaniu, wszak w ramach przedwyborczych spotkań rozmawiał z delegacjami wszystkich regionów. W tym czasie musiały się już toczyć rozmowy o funkcji szefa Rady Europejskiej, a więc premier wiedział, po co te tury rozmów organizuje i jakie z nich wynikają wnioski. Może te wnioski też wpłynęły na jego ostateczną decyzję o przeprowadzce do Brukseli?

Cień Tuska

Jedno jest pewne, nie ma w PO dziś nikogo, kto tak zręcznie jak Tusk potrafiłby budować emocjonalne napięcie między PO i PiS, będące podstawą partyjnego duopolu, w którym tak trudno było odnaleźć się wszystkim innym podmiotom politycznym. Ten brak trzeba rekompensować. Jak i czym? Podczas ostatniego posiedzenia Sejmu premier przedstawił program rządu na najbliższe miesiące i to jest program Polski solidarnej (zwracamy się do emerytów, rencistów, rodzin, zwłaszcza rodzin z dziećmi). To potężny cios dla PiS, które w czasach IV RP, szermując hasłem Polski solidarnej, w istocie przebudowało system podatkowy na bardziej liberalny, sprzyjający zarabiającym średnio i powyżej średniej. Nowy prosocjalny program PO, potwierdzony przez premiera w inau­gurującym sezon polityczny wystąpieniu sejmowym, pozostaje w mocy; do dyspozycji pozostają też unijne środki z wyjątkowo korzystnego, jak na czas kryzysu, dla Polski budżetu. PO programowo ma do czego sięgać.

Zresztą kalendarz wyborczy Platformie sprzyja: ma szansę na spektakularne sukcesy w dużych miastach, choćby w Warszawie na wygraną Hanny Gronkiewicz-Waltz; przed wyborami parlamentarnymi są prezydenckie i nie widać, by ktokolwiek mógł zagrozić pozycji Bronisława Komorowskiego, którego polityczna rola, po odejściu Tuska, niepomiernie rośnie. A więc nie ma sytuacji, że PiS pójdzie od jednego łatwego zwycięstwa do następnego i zbuduje wizerunek partii, która jednak potrafi wygrywać i nie musi tłumaczyć, że kolejne nieudane wybory to wynik nieuczciwości władzy i wyborczych oszustw.

Wydaje się, że w PiS nie powinno być nadmiernych powodów do radości z wyjazdu Tuska do Brukseli. Przez ponad pięć lat budowano narrację o najgorszym premierze i najgorszym rządzie, a tymczasem ten premier dostał od wszystkich przywódców europejskich mocny mandat i określenie „mąż stanu”, awansował do kręgu najważniejszych polityków. Dotychczasową narrację zawierającą się w stwierdzeniu, że wszystko jest „winą Tuska” trudno będzie podtrzymać. Można pomniejszać rangę stanowiska, jakie obejmuje, można żądać, by dał Polsce więcej pieniędzy, bo to będzie miarą jego skuteczności. Jednak wędrując po europejskich marginesach, poza rozgrywającymi frakcjami chadeków i socjalistów, mając w PE jedynie czternastego wiceprzewodniczącego, coraz trudniej będzie kwestionować sukces premiera i Polski pod jego kierownictwem. W każdym razie trudno walczyć o znaczące poszerzenie elektoratu.

PiS znalazło się w sytuacji osoby, której spod nóg wyrwano jednocześnie dwa dywaniki – PO przejmuje hasło Polski solidarnej i w tym samym czasie znika Tusk jako zasadniczy i właściwie jedyny punkt odniesienia dla latami budowanych wyborczych strategii. Oczywiście pozostaje cień Tuska, ale walka z cieniem bywa trudna, a z czasem staje się śmieszna. Nic więc dziwnego, że pierwsze sygnały płynące z PiS były pokazem bezradności – najpierw niewiara, że Tusk awansuje, potem bezradne słowa Kaczyńskiego, że ważne, aby był jak najdalej od Polski, i niejednoznaczne wypowiedzi, że PiS zawsze popiera Polaków, ale będzie Tuska rozliczać z tego, co załatwi dla Polski. Wreszcie dość desperacka, w istocie samoośmieszająca i naiwna deklaracja Prezesa, że „w polityce szanują tylko tych, którzy stwarzają problemy”. Partii Jarosława Kaczyńskiego zaczyna brakować bardzo ważnego symbolu, wokół którego można było budować negatywne emocje, dotychczas najsilniej wiążące elektorat PiS.

W nowej sytuacji znaleźli się także pozostali uczestnicy życia politycznego. Gdyby lewica potrafiła, być może po odejściu Tuska zdobyłaby lepszą pozycję. Nie będzie już „śmiertelnego uścisku” PO i PiS, który ponoć tak bardzo blokował zmiany na scenie politycznej, otwiera się przestrzeń dla innych. Czy jednak potrafią ją zagospodarować?

W dniu wyboru Tuska na szefa Rady UE obradowała Rada Krajowa SLD, która uchwaliła m.in. dwa ciekawe dokumenty – o rentach i emeryturach (proponuje najniższe podnieść o 200 zł) oraz o prof. Chazanie i szkodliwości klauzuli sumienia. Chciałoby się powiedzieć – życie po życiu. Dlaczego nie było tych uchwał w czasie, gdy były najbardziej potrzebne, gdy można było na nich budować lewicową tożsamość?

To jest jednak dopiero początek, pierwsze godziny, pierwsze dni, za chwilę polityka przyspieszy, aktorzy wyjdą z szoku, jakiego niewątpliwie doznali. Dziś nie da się napisać żadnego pewnego scenariusza, bo niewiele wiemy o reakcji opinii publicznej na wybór Tuska: czy pomaga on PO, czy też uda się wmówić, a intensywne próby już trwają, że to dezercja na wygodną posadkę w Brukseli?

Wypada mieć nadzieję, że przynajmniej główny aktor, schodzący za trzy miesiące z krajowej sceny, ma przygotowane rozwiązania wariantowe. Donald Tusk podjął się misji z punktu widzenia wizerunku Polski i jej roli w Europie zaszczytnej, choć trudnej i w czasie wyjątkowo trudnym. Co dla niego nie jest zresztą niczym nowym, biorąc pod uwagę doświadczenia siedmiu lat jego premierostwa ze światowym kryzysem i katastrofą smoleńską na czele. To nie było premierostwo na dobrą pogodę i to nie będzie szefowanie Unii w okresie dobrej pogody. Najwyraźniej Europa uznała, że na taki czas Tusk jest w sam raz.

Polityka 36.2014 (2974) z dnia 02.09.2014; Temat tygodnia; s. 10
Oryginalny tytuł tekstu: "Manewr premiera"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną