Portugalska sieć znów ma problemy z wizerunkiem. Tym razem naraziła się warszawiakom, gdy okazało się, że słynne kino Femina, kupione wraz z kamienicą, w której się znajduje, przez Jeronimo Martins Polska, właściciela firmy Biedronka, miało zniknąć z kulturalnej mapy stolicy. Na jego miejscu, w samym centrum miasta, zamierzano uruchomić kolejny sklep Biedronki. W obronie kina na Facebooku złożyło jednak podpisy 25 tys. osób, a sprawa stawała się coraz głośniejsza i coraz bardziej kłopotliwa.
Z wizerunkiem Portugalczycy mają zresztą kłopoty od lat. Od czasu słynnego procesu, który z byłym pracodawcą wygrała kierowniczka sklepu w Elblągu Bożena Łopacka. Padły w nim ciężkie słowa: wyzysk, mordercza praca ponad siły za marne grosze, brak zapłaty za nadgodziny. Przez kilka ostatnich lat Jeronimo Martins usiłował ten wizerunek zmienić, poprawiając warunki pracy i podnosząc ludziom zarobki. Chwaląc się w mediach, że najniższa płaca w Biedronce wynosi dziś już ponad 2 tys. zł. Firma została nawet sponsorem piłkarskiej reprezentacji Polski.
Ale zarzuty o wyzysk znów padają. Ostatnio podczas manifestacji Solidarności pod Sejmem. Związkowcy w imieniu 55 tys. pracowników sieci dyskontów, która w Polsce rozrosła się do ponad 2,5 tys. placówek, żądali poprawy warunków pracy. Uważają, że z robotą, którą w innych placówkach o podobnej wielkości wykonuje 26 osób, w Biedronce musi poradzić sobie zaledwie 18. Związkowców wsparli członkowie ciągle działającego Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Biedronkę.
W tej sytuacji firma, ratując twarz, zdecydowała się na gest symboliczny – kino Femina zostanie zachowane. Ale Biedronka też przysiądzie, obok. Wysoki urzędnik magistratu mówi: – W myśl obowiązujących przepisów sklepy takie jak Biedronka mogą wcisnąć się wszędzie. Nawet na Trakt Królewski, co właśnie się stało. Władze miasta mogą tylko prosić o bardziej dyskretne logo, żeby nie gryzło się z historyczną zabudową. Niemoc totalna.
Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, którego prawo nie panuje nad żywiołowym rozrostem sieci handlowych, zwłaszcza tzw. dyskontów. Nawet nie próbuje tego robić. O żadnym prymacie ładu przestrzennego nad interesem inwestorów mowy nie ma. Interes społeczny z prywatnym przegrywa z definicji. Urzędnik tłumaczy to tak: – Nie zezwolić na otwarcie dyskontu moglibyśmy tylko wtedy, gdyby miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego we wskazanym miejscu przewidywał np. park albo drogę. Jeśli jednak plan dopuszcza handel, może to być również dyskont.
Polskie gminy planów zagospodarowania przeważnie nie mają. Zdołano je uchwalić zaledwie na jednej trzeciej powierzchni kraju. Co się dzieje, gdy inwestor chce postawić tzw. supermarket w miejscu ciągle nieobjętym planem? Ma jeszcze łatwiej. – Obowiązuje zasada sąsiedztwa – odpowiada wysoki urzędnik warszawskiego magistratu. Czyli jeśli za rogiem jest sklep tradycyjny, to miasto musi się zgodzić na następny. Dyskont również. Najczęściej ten tradycyjny wkrótce pada.
Gdyby więc Jeronimo Martins uparł się, że jednak zamieni całe kino Femina na dyskont, miasto nie miałoby nic do powiedzenia. Ewentualna odmowa mogłaby się zakończyć w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym, który przyznałby inwestorowi rację. Były takie przypadki. Bo za rogiem jest placówka Społem, czyli handlować w tej części miasta można. Władze miast nie są nawet w stanie przewidzieć, kiedy w centrum pojawi się kolejny supermarket. Kwitnie bowiem spekulacja działkami. Wykupują je osoby, które potem – za dużo wyższą cenę – odsprzedają sieciom. I nagle w mieście ląduje kolejny uśmiechnięty owad.
Dyskont w każdej gminie
Francuzi wystraszyli się ekspansji wielkich sieci już na początku lat 90. Od 1993 r. obowiązuje tam ustawa tzw. Loi Royer, wprowadzająca ograniczenia dla nowych dużych obiektów w celu ochrony przed upadłością małych firm handlowych. Późniejsze ustawy stawiały przed hipermarketami kolejne bariery, ustalając coraz bardziej szczegółowe warunki wydawania zezwoleń. Wielkie centra handlowe wyprowadzono poza miasta. Mimo to 80 proc. francuskiego handlu opanowały wielkie sieci. W przypadku Francji są to jednak sieci rodzime, u nas obce. Teraz błyskawicznie rozrastają się także w Polsce.
Gdyby mazurskie Olecko leżało we Francji, Portugalii czy Niemczech, handel w tym 15-tys. miasteczku zapewne wyglądałby inaczej. Tamtejsi inwestorzy u siebie najprawdopodobniej nie dostaliby zgody na otwarcie żadnej z trzech Biedronek, Lidla ani Kauflanda. Żeby nie zniszczyły lokalnego handlu, jak stało się to w Olecku. Takich miasteczek jest w Polsce mnóstwo. Wszystkie przeżywają inwazję Biedronek. Lokalne sklepy padają jak muszki.
W miastach francuskich, mających mniej niż 40 tys. mieszkańców, na otwarcie obiektu handlowego powyżej 1 tys. m kw. musi wydać zgodę odpowiednia komisja. W Portugalii, czyli ojczyźnie właścicieli Biedronki, zgodę na budowę sklepu powyżej 2 tys. m kw. wydaje już minister. Po uprzedniej akceptacji tamtejszego odpowiednika UOKiK (Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów). To dlatego Biedronki, które mnożą się w naszym kraju, w Portugalii są nieznane. W innych krajach Unii – także. Więc próbują podbijać odległą Kolumbię.
W ojczyźnie Lidla, w Niemczech, budowę sieci kontroluje ustawa o zagospodarowaniu przestrzennym, a restrykcje utrudniające otwieranie supermarketów zaczynają się już w miastach poniżej 100 tys. mieszkańców. Na nieograniczoną handlową konkurencję wielkich sieci z lokalnymi firmami nie zezwala nawet liberalna Wielka Brytania. Także w trosce o wygląd miast.
W Polsce wolno wszystko, bo konsumenci – wyborcy głosują nogami. Niby dlaczego – także dla władz samorządowych – interes drobnych sklepikarzy miałby być ważniejszy od interesu nabywców, którzy przede wszystkim chcą kupować tanio?
W Helu do niedawna największym sklepem była placówka polskiej sieci Polomarket. Kiedy w Jastarni otwarto Biedronkę, nawet mieszkańcy Helu wolą tam przejechać się po zakupy. W Biedronce jest taniej. W Polomarkecie się rozluźniło. Turyści nie przyglądają się pojemności butelek z napojami ani gramaturze poszczególnych produktów, porównują tylko ceny.
W Wesołej Zielonej do niedawna sieci nie było. Mieszkańcy dzielnicy robili zakupy w K&M lub Edhanie. Oba na supermarkety wyrosły z budek warzywnych. Odkąd, na zasadzie sąsiedztwa, pojawiły się dwie Biedronki, pierwszy padł Edhan. W K&M już nie ma kolejek do kasy...
Portugalskie Biedronki stały się symbolem polskiego handlu. Jeronimo Martins w 2013 r. przekroczył 32 mld zł obrotów. Stał się drugą firmą w Polsce, wyprzedza ją tylko Orlen. Zazdrości jej pozycji niemiecki Lidl, druga obok Biedronki sieć dyskontów w kraju; otworzył już u nas ponad 500 dyskontów. Ale to Biedronka, jako dyskontowy gigant, wyznacza trendy i do niej się wszyscy dostosowują. UOKiK nie widzi problemu, dopóki Biedronka rozwija się o własnych siłach. Niebezpieczeństwo monopolu dostrzegłby wtedy, gdyby Biedronka wykupiła Lidla. Ostatnio podobno przejęła część pierwszej w Polsce sieci spożywczej – MarcPolu Marka Mikuśkiewicza.
Patent na dyskont jest prosty. Asortyment ma być ograniczony (nie więcej niż 1–1,5 tys. produktów, podczas gdy w hipermarketach oferta nie może być mniejsza niż 9 tys. produktów), ale szybko rotujący się. Tylko artykuły naprawdę pierwszej potrzeby. Dlatego dyskontom tak zależy, by ulokować się w osiedlach i centrach miast, które do niedawna były domeną tradycyjnego handlu. Dyskonty wyspecjalizowały się w zbijaniu kosztów pracy, ekspozycji, logistyki. Ba, do ubiegłego roku Biedronki nie przyjmowały nawet kart płatniczych, żeby zaoszczędzić na prowizjach. Wiele towarów produkowanych jest pod marką sieci, co także pozwala manipulować marżami, opakowaniami i jakością.
Szybki obrót, nawet przy stosunkowo niskich cenach, gwarantuje duży zysk. Zwłaszcza że wielką pokusą dla klientów są nieustanne promocje. Kupując tanio np. schab, nie zauważają, że inne ceny już tak konkurencyjne nie są. Dostawcy, którym zależy na współpracy z siecią, finansowy ciężar promocji muszą brać na siebie. To ich wykańcza, ale lecą jak ćmy do światła, bo nie mają wyjścia. Inne „kanały zbytu” nie gwarantują skali sprzedaży. Siły są nierówne, a dysproporcja narasta.
Jeszcze w 2009 r. w kraju było 102,8 tys. sklepów ogólnospożywczych, obecnie – już tylko 78 tys. To głównie pojedyncze placówki, które wypchnąć z rynku najłatwiej. Dlatego ich właściciele, w obronie przed dyskontami, łączą się w tzw. sieci franczyzowe, czyli występują pod wspólnym logo, korzystają ze wspólnego systemu zaopatrzenia. Tak działa Lewiatan, który zrzesza 3 tys. niezależnych sklepów. Polskie sieci należące do tego samego właściciela, np. luksusowe delikatesy Alma czy aspirujący do wyższej półki Piotr i Paweł albo ekonomiczny Polomarket, skalą działania nie mogą się równać z sieciami. Najczęściej nie mają więcej jak kilkadziesiąt placówek w kraju.
Niezależne sklepy rodzime błyskawicznie tracą klientów. Są wypychane z rynku artykułów spożywczych oraz drobnej chemii gospodarczej, bo w sprzedaży tych właśnie towarów specjalizują się sieci dyskontowe. Jeszcze w 2012 r. małe sklepy miały 45 proc. udziałów w tym rynku, ale według prognoz analityków z firmy Roland Berger w 2018 r. będzie to już tylko 28 proc. W tym samym czasie udział dyskontów wzrośnie z 22 do 31 proc. To tam głównie będziemy robić zakupy.
Śmieciowe ceny za śmieciowe jedzenie
Kilka lat temu, gdy w towarzystwie kamer na zakupy do Biedronki wybrał się Jarosław Kaczyński, uważano, że to sieć dla biednych, emerytów i rencistów. Ale Biedronka wgryzła się właśnie także w miasteczko Wilanów, czyli osiedle, na którym mieszkają młode, dobrze zarabiające lemingi. Z powodu swoich luksusowych mieszkań zadłużone także hipotecznie, co mocno złagodziło ich poczucie stylu. Biedronka w miasteczku Wilanów na brak klientów więc nie narzeka. Wolą tylko zakupy pakować w swoje torby. No i logo nad dyskontem musi być bardziej dyskretne.
Zakłady mięsne państwa P. przed kilkoma miesiącami upadły. Teraz rodzina P. zakupy też robi w sieci, która ich wykończyła. Jak do tego doszło? Firma P. przystąpiła do przetargu, który ogłosiło regionalne centrum zakupowe sieci. – Przetarg odbywa się tak: odbiorca mówi, że chce kupić np. parówki, i podaje cenę – zdradza upadły przedsiębiorca. Firmy, które do niego przystępują, licytują się, kto jest gotów dostarczyć za jeszcze mniejsze pieniądze. Wygrywa ten, kto sprzeda najtaniej.
Do niskiej ceny trzeba więc dopasować jakość. P. też próbował, ale nie dał rady. Jest za mały. Kujawska Viola poprawiała efektywność, faszerując roladę z boczku starymi wędlinami, które utraciły datę ważności. Padła, gdy ten proceder wyszedł na jaw. W cenowej konkurencji wygrywają zagraniczne koncerny. – Duży odbiorca szuka dużego przemysłowego dostawcy. Tylko wielkiej firmie opłaci się z drugiego końca Europy sprowadzić tanią koninę, żeby udawała wołowinę. Lokalne firmy tracą rynek – mówi P.
Rodzimi sklepikarze też bowiem przestają współpracować z lokalnymi dostawcami. Żeby wytrzymać napór sieci, wiążą się z największą hurtownią w Polsce – Eurocash. Jej portugalski właściciel pomaga małym polskim sklepom w konfrontacji z dyskontami (sam wyszedł z Biedronki). Dostarcza im tani towar: przemysłowy, z największych firm. Oferta polskich sklepów tradycyjnych staje się podobna do tej z dyskontów. Lepsze, mniej przemysłowe wędliny, zamawiają już tylko sieci luksusowe, takie jak Alma czy Piotr i Paweł – zauważa Maciej Ptaszyński z Polskiej Izby Handlu.
Polskie sklepy w niczym nie przypominają francuskich czy niemieckich. Nie ma w nich prawie lokalnych wyrobów, choć ich promocję hojnie wspiera Unia. – Polskie produkty regionalne i lokalne pojawiają się na przenośnych straganach w dużych galeriach handlowych – mówi Izabella Wyszewska z Polskiej Izby Produktu Lokalnego i Regionalnego. Galerie, które także zostały mocno nadgryzione przez dyskonty, próbują się od nich różnić jakością. Tylko za lepszą jakość trzeba więcej płacić. Klienci tego nie akceptują.
Członkowie Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy RP, czyli producenci lokalnych wędlin, też nie mają gdzie ich sprzedawać. Nie wytrzymują cenowej konkurencji z żywnością przemysłową. Z terenu napływają komunikaty o kolejnych upadłościach. TRIO z Jasła, zakłady mięsne Potorskich spod Olsztyna, przetwórstwo mięsne Grabowskich z Ościęcina pod Szczecinem to tylko przykłady.
W pogoni za coraz niższymi cenami to, co niedawno jeszcze było standardem, dziś staje się luksusem. Dostępnym tylko w wybranych sklepach z najwyższej półki. Żeby kupić mięso, które nie jest faszerowane antybiotykami, trzeba patrzeć, czy ma certyfikat QMP. Bo tylko on daje gwarancję, że hodowca dotrzymał okresu karencji, zanim zwierzę ubił. Kiedyś to była norma, teraz luksus. Z Unii dostajemy spore pieniądze na popularyzację tego luksusu. Ale zarówno w dyskontach, jak i w olbrzymiej większości sklepów rodzimych oferty certyfikowanej nie ma. Standardem stało się natomiast umieszczanie mięsa na tackach wyłożonych podściółkami. Wchłaniają wodę, którą legalnie wstrzyknięto np. do kurczaków. Normy, nakazujące zachować minimalną zawartość mięsa w wyrobach mięsnych, już nie obowiązują. Za śmieciowe ceny kupujemy coraz bardziej śmieciowe jedzenie.
Sieci dyskontowe wygryzają z polskiego handlu środek. Być może po prostu wyczuły, że polska drabina społeczna coraz bardziej trzeszczy: w naszym społeczeństwie, jak w polskim handlu, środek zaczyna zanikać. Środkowe szczeble drabiny społecznej łamią się, a grupy, które jeszcze niedawno aspirowały do bycia klasą średnią, okazują się dziś prekariatem. Ludźmi wykształconymi, ambitnymi, z marnymi perspektywami na przyszłość. Pierwszym pokoleniem, które z życiem radzi sobie gorzej niż rodzice. Ze śmieciowymi umowami jakby z definicji stają się klientami Biedronek.
Przyszłość klasy średniej jest dziś równie niepewna, co perspektywy tradycyjnego handlu. Znikają mniejsze rodzinne sklepy, pociągając w nicość lokalnych producentów. Sieciowy handel daje zarobić globalnym producentom, resztę wymiata. A globalni producenci oferują coraz bardziej śmieciowe miejsca pracy. Pracownicy Amazona także staną się klientami dyskontów. Tak koło się zamyka.
Zarabiają i wywożą
Ten proces ma także implikacje polityczne. Zarówno wielki handel, jak i wielcy producenci to kapitał zagraniczny. Rodzimych sklepikarzy i przetwórców rujnują „obcy”. Mały biznes z nadzieją patrzy więc na partie, które obcych nie lubią, a przynajmniej to deklarują. Ta frustracja jest wzmocniona innym argumentem: dopóki kapitał zagraniczny płynął do Polski, tu inwestował, cieszyliśmy się, że przybywa nowych miejsc pracy. Teraz dzieje się odwrotnie, kapitał odpływa, zyski wyjeżdżają za granicę.
W handlu widać to szczególnie wyraźnie. Z danych NBP wynika, że zagraniczne sieci handlowe wytransferowały z Polski w 2013 r. 1,5 mld euro, jakie pobrały tytułem dywidendy za 2012 r. Ile wyjechało w postaci różnego rodzaju opłat za prawdziwe lub rzekome usługi świadczone przez firmy-matki, nie był w stanie policzyć żaden minister finansów. Wiadomo tylko, że możliwości są spore.
Na inwestycje w naszym kraju zagraniczni inwestorzy handlowi wydali zaledwie 483 mln zł. Mało, bo nawet blaszaki, w których często lokuje się dyskonty, nie powstają za pieniądze sieci, lecz są przez nie zwykle dzierżawione od deweloperów. Tak jest taniej. Trwałego wkładu takich inwestycji w naszą gospodarkę nie widać.
Wszyscy inwestorzy zagraniczni wytransferowali z Polski za 2012 r. 7,3 mld euro. To równowartość ok. 30,4 mld zł. Rok później wyjechało z kraju 35,6 mld zł. Protestujący pod Sejmem związkowcy z Solidarności najbardziej jednak emocjonowali się rachunkiem zysków i strat firmy Jeronimo Martins Dystrybucja za 2010 r. Bulwersowało ich to, że zysk Biedronki ze sprzedaży (a więc to, czym podzielili się portugalscy właściciele) był wyższy niż suma płac wielotysięcznej załogi. Zysk wyniósł prawie 1,2 mld zł, łączne wynagrodzenia – 847 mln zł. Jeśli te wyliczenia są prawdziwe, to związkowe poczucie wyzysku jest jak najbardziej uzasadnione.
Polska na tle innych krajów unijnych okazuje się najbardziej zagorzałym obrońcą wielkich zagranicznych firm. Wygląda na to, że marnie na tym wychodzi. W krajach, które praktykują kapitalizm od pokoleń, już dawno odkryto, że duzi – poprzez morderczą konkurencję cenową i kosztową – stają się jeszcze więksi, monopolizują rynki, niszczą rywali, ze szkodą dla całego środowiska gospodarczego. Trudno winić firmy, że rosną, dlatego nowoczesnej gospodarce rynkowej towarzyszą państwowe regulacje, które mają wyważać interes społeczny z prywatnym. U nas są słabe i niekonsekwentne (co skądinąd jest dobrym tematem na kampanię przed lokalnymi wyborami).
Biedronkę wciąż zdobi logo małego sympatycznego owada. W rzeczywistości jest to już potężny i żarłoczny zwierz, wgryzający się w centra miast i pożerający lokalny biznes. Radość z niskich cen – w Polsce już mamy deflację – ma jednak swoją ciemną stronę. Portugalska boża krówka bardzo się na naszej dzikiej łączce rozmnożyła i utuczyła.