Reforma procesu karnego, która ma wejść w życie od 1 lipca przyszłego roku, w zupełnie nowych rolach ustawi wszystkich uczestników postępowania. Na razie budzi emocje w świecie prawniczym, głównie prokuratorskim. W rzeczywistości najbardziej we znaki może się dać obywatelom, w dodatku zupełnie nieświadomym tego, co ich czeka, bo nikt ich do tego nie przygotowuje. Kluczem jest jedno trudne słowo, którego znaczenie niesie niewyobrażalne konsekwencje – kontradyktoryjność.
Znowelizowany Kodeks postępowania karnego (prawie 200 zmian w prawie obecnie obowiązującym, co samo w sobie nie jest przykładem najlepszej legislacji) Sejm uchwalił we wrześniu ubiegłego roku. Ustanowił półtoraroczne vacatio legis, zdając sobie sprawę, że wszyscy muszą się do nowej procedury karnej przygotować.
Obecnie sędziowie odgrywają w procesie rolę czynną, czasem wręcz zastępują prokuraturę, przeprowadzając, często bardzo skrupulatną, weryfikację dowodów stron, mają też nieograniczoną inicjatywę dowodową i dopiero potem wydają wyrok. Tak więc sąd dąży do ustalenia prawdy materialnej. Od lipca przyszłego roku ma być zupełnie inaczej (choć nie we wszystkich sprawach, rozpoczęte wcześniej będą toczyć się w dotychczasowym trybie, nowe będą wchodzić na wokandy stopniowo), sąd będzie w zasadzie biernym obserwatorem pojedynku stron – oskarżyciela i obrońcy. Będziemy mieli więc coś w rodzaju teatru znanego z filmów amerykańskich, w których efektowne pojedynki toczą prokurator z adwokatem. Kto przedstawi lepsze dowody, kto umiejętniej przekona sąd, ten wygra. Sędzia ma jedynie pilnować zgodności zachowań i dowodów z procedurą. Z urzędu interweniuje więc, powiedzmy w uproszczeniu, w kwestiach formalnych.
Pozostawiono wprawdzie przepis, który zezwala sądowi interweniować w bardzo szczególnych wypadkach i okolicznościach; to rodzaj bezpiecznika (budzący zresztą spore kontrowersje), tworzący furtkę, tak by sędzia mógł naprawić jawne „niedoróbki” prokuratorskie czy obrończe, wkraczał, kiedy widzi bezradność, brak kwalifikacji albo oczywiste słabości stron.