Joanna Podgórska
9 grudnia 2014
Robert Biedroń – na prezydenta wybrała go ulica
Eksperyment Biedroń
Robert Biedroń wygrał w Słupsku nie dlatego, że jest gejem. Raczej mimo to. Wygrał, bo jest nie stąd.
Długo nie mogłam otrząsnąć się z szoku – przyznaje Anna Bogucka-Skowrońska, adwokatka, obrończyni solidarnościowej opozycji, senator, sędzia Trybunału Stanu i wieloletnia słupska radna. – Dla mnie ważne są wartości związane z Solidarnością, chrześcijańskie, raczej konserwatywne, a tu taki barwny ptak pod tęczową flagą wygrywa w moim mieście. Ale – przyznaje – nie to było największym szokiem. Przed laty pracowała przy ustawie o samorządzie terytorialnym i nie mieściło się jej w głowie, że prezydentem miasta może zostać ktoś zupełnie z zewnątrz, jakby wynajęty do zarządzania.
Długo nie mogłam otrząsnąć się z szoku – przyznaje Anna Bogucka-Skowrońska, adwokatka, obrończyni solidarnościowej opozycji, senator, sędzia Trybunału Stanu i wieloletnia słupska radna. – Dla mnie ważne są wartości związane z Solidarnością, chrześcijańskie, raczej konserwatywne, a tu taki barwny ptak pod tęczową flagą wygrywa w moim mieście. Ale – przyznaje – nie to było największym szokiem. Przed laty pracowała przy ustawie o samorządzie terytorialnym i nie mieściło się jej w głowie, że prezydentem miasta może zostać ktoś zupełnie z zewnątrz, jakby wynajęty do zarządzania. – W moim przekonaniu to powinien być ktoś związany ze wspólnotą, z małą ojczyzną, kto zna i czuje jej problemy, ma świadomość jej historii, krew z krwi, od pokoleń stąd. Z tego powodu niemal wszyscy, którzy w Słupsku coś znaczą, podchodzili do Biedronia z rezerwą – deklaruje. Dlatego w drugiej turze publicznie poparła kandydata PO Zbigniewa Konwińskiego. Jan Ryszard Kurylczyk, były wojewoda słupski, pomorski i wiceminister infrastruktury w rządzie SLD, nie był zdziwiony w najmniejszym stopniu. Sam na Biedronia głosował. Jego wygrana stała się w pewnym momencie oczywista. – Ludzie byli zmęczeni walką molochów, gdzie nie liczy się nic oprócz partyjnych szyldów. Słupskie środowisko polityczne było już mocno zasiedziałe. Wybrali zmianę pokoleniową, wybrali osobowość. Bo on robił naprawdę świetne wrażenie. Kulturalny, sprawny polityk z doświadczeniem, znający cztery obce języki. To był powiew świeżości – tłumaczy Kurylczyk. Anna Bogucka-Skowrońska po namyśle przyznaje, że pochodzenie z zewnątrz dla wielu wyborców mogło być zaletą. – Biedroń nie jest związany ze Słupskiem, ale to znaczy także, że nie jest związany ze słupską patologią, z republiką kolesiów, układem, który od lat paraliżował miasto – mówi. – Ludzie kojarzą tu władzę z arogancją, wręcz chamstwem. Kiedy za nim na ulicy wołano „pedał”, odwracał się z uśmiechem i pozdrawiał. To był szok kulturowy. Plagi słupskie Sprzedawca hot dogów na stacji benzynowej deklaruje, że to były pierwsze wybory, po których następnego dnia obudził się bez poczucia wstydu. Bo Słupsk miał dość. Dość szarości, marazmu, poczucia, że jest prowincją, gdzie nic kompletnie się nie dzieje, i która nikogo nie interesuje. Ludzie czuli się porzuceni, niedowartościowani, zaniedbani. A tu przyjeżdża znany poseł z Warszawy i chce się zająć sprawami miasta. W dodatku skromny. Deklaruje, że pozbędzie się prezydenckich limuzyn, a do pracy zamierza jeździć rowerem albo komunikacją. Biedronia masowo poparli młodzi. Skrzykiwali się na forach, namawiali do głosowania. Studenci zameldowani w Słupsku specjalnie przyjeżdżali do domu na weekend, żeby pójść do urn. Upadek PRL nie był dla Słupska trampoliną do rozwoju. Miasto straciło na przemianach. Straciło także status miasta wojewódzkiego. Osunęło się na peryferie. Jest niedoinwestowane. Od lat się wyludnia, bo młodych i aktywnych zasysa Trójmiasto. Choć do dziś Słupsk nie doczekał się przyzwoitej drogi, którą można tam dojechać. Do Warszawy kursuje stąd jeden pociąg dziennie. Jedzie całą noc. Hasłem „Nareszcie zmiana” Biedroń trafił w punkt. Poprzedni prezydent Maciej Kobyliński rządził nieprzerwanie od 2002 r. Totalnie skonfliktowany z członkami rady miasta. W poprzedniej kampanii wyborczej reklamował się jako „facet z jajami”. Faktycznie jest krewki, choleryczny i nie przebierał w słowach. Bezustannie obrażał radnych, mówiąc o nich jako o ludziach „zatwardziałych w kompleksach”, „niezbyt lotnych”, „amoralnych”, „z niechlubną przeszłością”. A ponieważ oni nie pozostawali mu dłużni, oskarżając o alkoholowe libacje, hazard i nielegalne zbiórki pieniędzy, mnożyły się procesy o naruszenie dóbr osobistych. Dwukrotnie próbowano go odwołać w referendum. Ludzie patrzyli na te jałowe, wyniszczające spory z coraz większą obojętnością. Ale rosła w nich frustracja. Ostatnio wybuchła w Słupsku afera, w którą zamieszany był zaprzyjaźniony z prezydentem biznesmen. Działaczowi społecznemu, który próbował ją wyjaśnić, ktoś podpalił dwa samochody (POLITYKA 27 „Jajecznica po słupsku”). Sprawa trafiła do prokuratury. Słupsk miał czego mieć dość. Do rządzenia, nie do łóżka Gdy Robert Biedroń wygrał drugą turę, światowe media orzekły, że polska prowincja zdała test tolerancji. Prof. Janusz Czapiński jest w tej kwestii raczej sceptyczny. – Moim zdaniem gdyby nie był gejem, wygrałby w pierwszej turze. Ludzie wybrali miotłę, która ma im wysprzątać stajnię Augiasza – twierdzi. – Fakt, że otwarcie deklaruje homoseksualizm, to była pigułka, którą musieli przełknąć. I gładko przełknęli, zwłaszcza że Robert Biedroń nie eksponował w kampanii kwestii obyczajowych. Mówił o planach stworzenia w Słupsku Instytutu Zielonej Energii, bo tu są najlepsze w kraju warunki do pozyskiwania energii odnawialnej, czyli wiatr i słońce; o tym, że w mieście nie ma oddziału położniczego, ani jednego geriatry czy endokrynologa; o tym, jak wykorzystać turystyczny potencjał Słupska, który ma Zamek Książąt Pomorskich, największą kolekcję obrazów Witkacego i Basztę Czarownic, i mógłby w sezonie być zapleczem noclegowym dla położonej blisko Ustki. Dopytywany przez media, czy będzie zdejmował krzyże w ratuszu, organizował parady i stawiał tęcze, najpierw odpowiadał cierpliwie, że nie będzie, aż w końcu się wkurzył i zwrócił uwagę, że choć odbył setki rozmów z mieszkańcami, nikt go o to nie pytał. Tylko dziennikarze. – Homofobiczne epizody to był promil wydarzeń. Traktowaliśmy je jako folklor – deklaruje Dawid Waryka, prawa ręka Biedronia w tej kampanii. Właściwie poważniejszy był tylko jeden, gdy Robert Biedroń poszedł na mecz czwartoligowego Gryfa Słupsk i stadion skandował: „pedał”, „ciota”. To też wytrzymał z uśmiechem. Potem podszedł do niego na ulicy chłopak i przyznał, że był jednym z krzyczących, ale w końcu uznał, że Biedroń to jedyny kandydat z jajami, bo żadnemu innemu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić stadion i że na niego głosował. Dopytywani o orientację seksualną kandydata mieszkańcy wzruszali ramionami: co to ma za znaczenie. Najlepszą puentą była wypowiedź starszej pani, która dopytywana przez telewizyjnego reportera, czy to w porządku głosować na geja, odpowiedziała, że wybiera prezydenta do rządzenia miastem, a nie do łóżka. W pewnym momencie w Słupsku wszystko stanęło na głowie. W eter poszły komunikaty: Kościół popiera Biedronia, a lokalne środowisko LGBT jego kontrkandydata. Z Kościołem to było tak. Popularny w Słupsku mocno już starszy ks. Jan Giriatowicz, nazywany czasem tutejszym św. Franciszkiem, bo dokarmia bezdomne koty, spotkał przypadkiem Biedronia i spytał: Synu, czy ty zamierzasz walczyć z Kościołem? Biedroń odpowiedział, że nie chce prowadzić ideologicznych krucjat, tylko dobrze zarządzać miastem. Wtedy ks. Jan go przytulił i pobłogosławił. Sygnał trafił do lokalnej „Gazety Wyborczej” i ks. Jan dopytywany przez dziennikarza, czy to nie grzech głosować na geja, powiedział m.in., że Bóg na sądzie ostatecznym nie będzie człowieka pytał, czy był gejem, biskupem czy dziennikarzem od Michnika, tylko czy nakarmił głodnego, gdy był w potrzebie. Zrobiło się lokalne zamieszanie. Słupscy księża opublikowali list, że nie popierają żadnego kandydata, a wierni powinni głosować w zgodzie z własnym sumieniem i wyznawanymi wartościami. Już po wyborach ksiądz katecheta w jednym ze słupskich liceów wysłał głosujące na Biedronia uczennice do spowiedzi. Wszystko wróciło do polskiej normy. Słupskie Forum LGBT z kolei wydało oświadczenie, że popiera kontrkandydata Biedronia, Zbigniewa Konwińskiego, bo Biedroń dyskryminuje osoby homoseksualne, które są wierzące. Zdziwili się zarówno Biedroń, jak i Konwiński. Grupa największych organizacji LGBT, m.in. Wiara i Tęcza, skupiająca homoseksualnych chrześcijan, opublikowała oświadczenie, że o istnieniu słupskiego Forum dowiedziała się z mediów i nikt nigdy nie słyszał o jej działalności. – To jakaś wydmuszka – ocenia Mariusz Kurc, redaktor naczelny magazynu LGBT „Replika”. – Ja naprawdę znam ten „rynek” i gdyby oni cokolwiek robili, tobym o tym słyszał. Jedyny gej w Bieszczadach Dla Mariusza Kurca Biedroń to facet, który jest zawsze krok do przodu. Pierwszy raz zobaczył go w 1998 r. w jakimś programie telewizyjnym. – Mieszkałem wtedy jeszcze w Koluszkach, siedziałem głęboko w szafie, zablokowany i spanikowany, żeby się nikt nie domyślił. A tu chłopak dwa lata młodszy ode mnie mówi otwarcie, że jest gejem. Nie boi się, nie wstydzi. To było wstrząsające – wspomina. – Potem, gdy przyjechałem do Warszawy, zobaczyłem go w tramwaju. To był kolejny szok. Facet, który jako gej pokazał twarz w telewizji, tak po prostu jeździ sobie komunikacją i nikt go nie bije. Aż za nim wysiadłem i szedłem przez jakiś czas. Ale Biedroniowi wcale nie było łatwo. Pochodzi z Bieszczad. Ojciec był aktywistą PZPR, matka działała w Solidarności. On przynosił do domu odznaczenia, ona ulotki. Mieszkali w Krośnie. Tam o gejach nie mówiło się inaczej, jak „zboczeńcy”. Gdy uświadomił sobie swoją orientację, chodził do bibliotek, szukał w encyklopediach i czytał tam, że to choroba. Próbował popełnić samobójstwo. W internacie w Ustrzykach Dolnych przeszedł piekło, bo rówieśnicy brutalnie tępili tam każdą inność. Jeszcze jako licealista w latach 90. wstąpił do młodzieżówki SdRP i wywalczył w statucie zapis o niedyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Gdy trafił na studia w Olsztynie, założył telefon zaufania dla osób homoseksualnych. – To oznaczało publiczny coming out. Nikomu wcześniej w Olsztynie nie przyszło to do głowy. Dla niego ta bariera już nie istniała – mówi Mariusz Kurc. – Gdy przyjechał do Warszawy, też namieszał w środowisku, bo wtedy działalność organizacji LGBT skupiała się na pomocy osobom wyrzucanym z domów, dyskryminowanym, prześladowanym. A on stwier
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.