Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Przedrzeźniacze

Do czego służy opozycja

Miesięcznica smoleńska, 10 listopada 2014 r. Symboli aż nadto. Miesięcznica smoleńska, 10 listopada 2014 r. Symboli aż nadto. Krystian Maj / Forum
Opozycja jest oczywistym elementem systemu demokratycznego. Ale układ władza–opozycja może ulec dewastacji. Pokazują to ostatnie wydarzenia w kraju.
Im mniej argumentów i im więcej nienawiści, tym bardziej wzmacnia się duopol i powiększa rów dzielący elektoraty PiS i PO.Marta Rybicka/Forum Im mniej argumentów i im więcej nienawiści, tym bardziej wzmacnia się duopol i powiększa rów dzielący elektoraty PiS i PO.

Konflikt między PiS a Platformą, który trwa od 10 lat, przeszedł przez kilka etapów i liczne próby sił, doprowadzając w konsekwencji do wynaturzenia systemu politycznego w Polsce. Usunął w istocie z pola politycznego inne formacje lub je tak mocno zmarginalizował, że pozostaje im co najwyżej rola kanap, wasali, przybudówek, słabszych koalicjantów.

Siła tego duopolu, ale i jego ograniczenia wynikają z zasadniczego sensu konfliktu, którym jest walka między III a IV RP. Platforma nie jest zwykłą partią rządzącą, ponieważ dźwiga ciężar obrony systemu liberalno-demokratycznego. Ale przede wszystkim PiS nie jest zwykłą opozycją. To partia, która po zwycięstwie zamierza zmienić podstawy państwa, system wartości, dokonać – jak to nazwał kiedyś Ludwik Dorn – redystrybucji prestiżu. Ma to być całkowita zmiana społecznej hierarchii, unieważnienie dotychczasowych kryteriów sukcesu, odejście od liberalnego, konkurencyjnego paradygmatu, uczynienie z państwa głównego dysponenta nagród i pozycji obywateli.

Czarodzieje z PiS

Państwo w takiej wersji, w rękach odpowiednich ludzi, jest w stanie robić cuda: niemożliwe staje się możliwe, reguły wolnego rynku mogą być zanegowane, reformy cofnięte, to co zamknięte – triumfalnie otwarte i odwrotnie. Stąd to „przedrzeźnianie” ze strony pisowskiej opozycji, jeśli rządzący chcą tak, to znaczy, że ma być dokładnie odwrotnie, bez względu na realia, obiektywne racje, reguły ekonomii. Przyszła władza, a dzisiejsza opozycja, chce się jawić jako upragniony, wszechwładny czarodziej, który może odwrócić nieodwracalne, ukarać wskazanych przez siebie złoczyńców, nie ulegać wymogom międzynarodowego prawa, odejść od reguł globalnego rynku, od „dyktatu” finansowych potęg.

To jest ta bajka, którą opowiada PiS, chociaż nie ma żadnych realnych instrumentów, aby te współczesne reguły działania świata pominąć. Ale partia Kaczyńskiego tak już postępowała w czasie swoich rządów. „Cwaniakowała” w kraju, w polityce zagranicznej i finansowej była zaś bardzo pokorna i praktycznie pozostawała w tak wyszydzanym dzisiaj mainstreamie. Zarzuty na prawicy wobec podpisania traktatu lizbońskiego przez Lecha Kaczyńskiego skończyły się dopiero po katastrofie smoleńskiej. PiS podtrzymuje teraz legendę, jakoby prowadził samodzielną, niepokorną politykę, wbrew wielkim mocarstwom, Unii Europejskiej, Niemcom, Rosji.

Prawda jest jednak taka, że Jarosław Kaczyński chciał mieć spokój w relacjach zewnętrznych, polityki międzynarodowej się bał, nie rozumiał i nie o nią mu chodziło. Zasadniczy teatr dotyczył „rynku wewnętrznego”, tej sfery, która – jak się okazało – pozostawała, ku zdumieniu liberalnej części społeczeństwa, poza kontrolą Unii i międzynarodowych instytucji. Kaczyński mógł zaprowadzać IV RP w całkowitym spokoju, ponieważ Unia nie wyobrażała sobie takich ekscesów u nowych państw członkowskich. Ale czasy się zmieniły. Porządki Orbána na Węgrzech zwróciły uwagę na to, że model liberalnej demokracji może zostać w środku unijnej Europy zanegowany. Niemniej PiS podtrzymuje wersję, że w ramach Unii można budować zupełnie nowe państwo, na wzór węgierskiego albo tureckiego (dwa wzory wspomniane przez prezesa Kaczyńskiego). Ma to tworzyć wrażenie, że jest możliwa zasadnicza alternatywa wobec istniejącego porządku ustrojowego.

Ale nie ma już dzisiaj takiego świata, jaki – tworząc swoją opozycyjną legendę – obiecuje partia Kaczyńskiego. Rzeczywistość gwałtownie przyspieszyła, zmieniły się sojusze, grupy interesów, priorytety. Czasy, kiedy Polska miała być regionalną potęgą, a Lech Kaczyński chciał budować pozycję lidera Europy Środkowo-Wschodniej, się skończyły. Litwa, mająca zresztą z Polską fatalne stosunki, weszła właśnie do strefy waluty euro, Czechy i Słowacja ciążą ku Rosji, Węgry prowadzą pokrętną politykę, trochę podobną jak PiS: na rynek wewnętrzny Orbán „cwaniakuje”, ale jak przychodzi co do czego, układa się z Unią i dogaduje z Putinem, czego wytłumaczenie przychodzi z coraz większym trudem polskim prawicowym publicystom. Kaczyński już to przestał tłumaczyć. Wydaje się, że wciąż liczy na polską odrębność, na prowincjonalizm, że będzie mistrzem Podlasia i Śląska i nikt mu tego nie odbierze.

Dosadnie, ale trafnie cele PiS określił ostatnio Karol Modzelewski, który stwierdził, że wyborcy tej partii nie oczekują, że znacząco poprawi ona stan i pozycję kraju, ale za to z pewnością „pogoni sk…synów, którym się udało”. Innymi słowy – zredukuje poczucie krzywdy, jak się wydaje, kluczowe w rozumieniu motywacji elektoratu ugrupowania Kaczyńskiego. Zapewne nawet duża część wyborców PiS zdaje sobie sprawę z globalnego charakteru dzisiejszej gospodarki i finansów, gdzie pole ekonomicznego manewru narodowych państw, zwłaszcza średnich, jest niewielkie, i to niezależnie od wojowniczej retoryki, jaką by jakiś rząd stosował. Dlatego oczekiwania wobec PiS, jak się wydaje, pokrywają się z zamiarami tej partii, która jest w istocie opozycją „sektorową” i przede wszystkim chce po zdobyciu władzy „pogrzebać” w kwestiach pozarynkowych: polityce karnej i sądownictwie, w służbach specjalnych, edukacji, polityce historycznej i rozliczeniowej, w mediach. Chce jeszcze silniej związać państwo z Kościołem. Ale przede wszystkim zamierza dokonać wielkiej wymiany kadr na swoich ludzi, czyli właśnie „pogonić”. To jest istota opozycyjności PiS.

Potwierdzają to niedawne reakcje zarówno polityków, jak i publicystów radykalnej prawicy na bieżące wydarzenia. Przy okazji kryzysu „lekarskiego” PiS nie przedstawiał alternatywnego rozwiązania problemów finansowania służby zdrowia. Właściwie jedynym i powtarzającym się motywem było: trzeba wyrzucić ministra Arłukowicza. Kiedy wybuchł protest górników, pojawiła się kolejna fraza: ta władza nie ma moralnego prawa do naprawiania i reformowania czegokolwiek, musi odejść.

Widać tu typową dla PiS narrację: nie ma problemów samych w sobie, są tylko źli ludzie, którzy (z nienazwanych powodów) działają przeciwko interesom kraju. Ostatnio ponownie można było przeczytać na jednym z prawicowych portali o „antypolskiej” działalności Tuska, teraz już jako przewodniczącego Rady Europejskiej. Opinia publiczna na takie inwektywy już się znieczuliła, ale są to rzeczy niesłychane. PiS narzekający na medialne ataki, w istocie jest traktowany według taryfy ulgowej.

Zapasy z szatanem

PiS próbuje stworzyć przeświadczenie, że w tegorocznych wyborach nie chodzi o prostą wymianę władzy – teraz w Polsce toczy się walka aniołów z siłami diabelskimi. Potem niebo cofnie reformy piekła. Wszyscy, którzy wciąż uważają, że w kraju odbywa się normalna (choć brutalna) rywalizacja pomiędzy władzą a opozycją, najwyraźniej nie zaglądają na takie portale jak wPolityce.pl. czy niezależna.pl. To tam są wyrażane prawdziwe poglądy PiS, nieupudrowane wizerunkowymi względami. Tam też ujawnia się całe ideologiczne zaplecze tego ugrupowania, które będzie się domagać udziału w profitach rządzenia po ewentualnym jego dojściu do władzy.

Trwa bicie z całej siły w największe bębny, jakie są akurat dostępne. Nerwica przedwyborcza powoduje, że sam Kaczyński jeździ na przykład na Śląsk, włącza się aktywnie w konflikt między górnikami a rządem, i mówi rzeczy niestworzone, bez żadnej odpowiedzialności i racjonalnej zasady. Widać zresztą, że czyni to niejako z wewnętrznym zawstydzeniem, z jakimś zażenowaniem, z pełną świadomością, że chodzi wyłącznie o przywalenie rządowi, wepchnięcie go w niszczącą konfrontację ze społeczeństwem.

Taki rodzaj opozycyjności prowadzi do wyjałowienia, niszczy jakąkolwiek „merytorykę”, jak lubił mówić i udawać wczorajszy ersatz-premier PiS prof. Piotr Gliński. Taka opozycja obniża jakość rządzenia, bo i władza wówczas – z braku kompetentnego kontrolera – mniej się stara, mając świadomość, że nie o konkretne programy, wizje, rozwiązania tu chodzi. Platforma rządziłaby o wiele lepiej, mając po przeciwnej stronie partię, która potrafiłaby wiarygodnie, precyzyjnie, pozostając w patrzeniu na demokrację i ekonomię w europejskim mainstreamie, wskazać na błędy, nieróbstwo, bylejakość. Ale takiego solidnego krytyka brakuje.

Pozostaje goła walka o władzę i przekonanie, że wygrywa się nie za pomocą rzeczowych argumentów, lecz czystej emocji. Zanikł więc praktycznie gabinet cieni PiS, który kiedyś montował tenże prof. Gliński, nie słychać, żeby ktoś pracował nad konkretnymi problemami, zbierał diagnozy, ekspertyzy i rekomendacje mające poprawić to, co popsuły i psują rządy PO. Wiadomo już, że nie będzie pisowskiego audytu rządów Platformy, który zapowiadano. Kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda, gdy Arłukowicz spierał się z lekarzami, zaproponował debatę tzw. merytoryczną, ale jak konflikt został przezwyciężony, o swoim pomyśle chyba zapomniał, a przynajmniej nic o nim nie słychać. Wszystko jest chwilowe, od przypadku do przypadku, a potem porzucane.

Im mniej jest zatem argumentów i im więcej nienawiści, tym jeszcze bardziej wzmacnia się duopol i powiększa rów dzielący nie tylko obie partie, PiS i PO, a także ich elektoraty.

Nazywamy to „efektem PiS”. Powoduje on, że w kraju panuje permanentny nadzwyczajny stan nadzwyczajny. Retoryka tego konfliktu jest taka: aby załatwić najmniejszą kwestię, musi zmienić się wszystko. Bez nowej władzy ludzie będą źle leczeni, sędziowie będą sądzić bez sensu, górnictwo upadnie, kredytobiorcy we frankach pójdą z torbami, a nierozmnażające się społeczeństwo wymrze. Taka wojna niszczy systemową opozycyjność i jej przydatność dla kontroli i krytykowania władzy.

Zwykło się mówić, że ten stan rzeczy, ta dwubiegunowość polskiej polityki jest w interesie tak PiS, jak i PO, które w swoich zmaganiach zadeptują inne ugrupowania. Ale też skutkiem tej sytuacji jest pogłębianie się mglistości programowej każdej z dwóch partii, rozmywanie ich tożsamości. Czym jest dzisiaj PiS, a czym PO w sprawach gospodarczych, społecznych i – nazwijmy to tak – ideowych? Zwłaszcza że bez przerwy, zależnie od aktualnego konfliktu, od sprawy, która akurat przyciąga uwagę PiS, określa się nie wedle racji i swoich preferencji programowych, a wedle regulaminu walki.

I znowu wraca (tak już zdawało się – zużyty) podział wedle innego kryterium: albo jesteś za PiS, bo tylko ono jest w stanie odebrać władzę PO, albo jesteś za PO, bo tylko ona jest w stanie zatrzymać PiS. I wybierasz przeciwko Kaczyńskiemu, nawet jeśli Platformy nie lubisz, masz jej dość. Refleksem tego dylematu jest modne dzisiaj nawoływanie do popierania PSL jako partii współrządzącej, a więc pozostającej w konflikcie z Kaczyńskim, niemniej nieobciążonej w tej samej mierze winami Tuska i Kopacz. Poza tym akurat ludowcy na tle innych formacji mają jakąś rozpoznawalną tożsamość polityczną i programową, jak też swoją własną politykę społeczną.

I na tym koniec, już nie ma żadnej innej siły, która by – tak to dzisiaj wygląda – liczyła się realnie w polskiej polityce. Palikot odjechał, planktony prawicowe zostały wchłonięte przez PiS, a SLD gasi za sobą światło. Grzegorz Napieralski, były przewodniczący Sojuszu, właśnie wyrzucany z niego przez Leszka Millera, mówi otwarcie o problemie partii, która jest w opozycji i musi znaleźć politykę wobec dominującego duopolu PiS-PO. „Dwa lata temu – w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” – mówiłem, że musimy być partią równego dystansu do PiS i do Platformy. Ale to Platforma jest naszym głównym rywalem, bo to ona rządzi. Nie można pozyskiwać ludzi zniechęconych do PO, jeśli mruga się do nich, że tak naprawdę największym przeciwnikiem jest PiS, a rząd Tuska czy Kopacz nie jest taki zły, więc go oszczędzamy”. I zdaje się tłumaczyć, że zasada równego dystansu, za którą się opowiada, oznacza, że nie usprawiedliwia rządów Kaczyńskiego, ale „dziś PiS jest w opozycji. Spierajmy się z nimi, ale władzę musimy odebrać Platformie, nie im”. Nie rozumie, że on nikomu władzy nie odbierze, bo odbierał będzie ewentualnie Kaczyński. I na tym polega dramat Napieralskiego i jemu podobnych.

Kaczyński albo Kopacz

W normalnych warunkach Platforma zapewne już – choćby przez zwyczajne zmęczenie wyborców – latałaby nisko w sondażach. Ale „pozapisowska” opozycja jest zawstydzająco, kompromitująco słaba. Trudno to nazwać inaczej niż polityczną impotencją. Tak więc nic nie wskazuje na to, że w nadchodzących wyborach parlamentarnych będziemy wybierać między opozycją a rządzącymi. Że przyjrzymy się programom i kadrom obu partii i wybierzemy lepszy zestaw. Będziemy wybierać między Jarosławem Kaczyńskim a Ewą Kopacz. Między 2005–07 a 2007–15. To będzie plebiscyt, głosowanie na odczucia, wrażenia, atmosferę. To, że już od dawna ekonomia, realne parametry gospodarcze, nie mają żadnego wpływu na wynik wyborów w Polsce, wynika z faktu, że działa trujący „efekt PiS”.

Polityka 5.2015 (2994) z dnia 27.01.2015; Polityka; s. 13
Oryginalny tytuł tekstu: "Przedrzeźniacze"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną