Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Małe wybory

10 maja pójdziemy do urn: faworyt jest jeden

Przewaga Bronisława Komorowskiego wszystkich jakby sparaliżowała, potraktowano ją jak zjawisko przyrodnicze, z którym nie da się walczyć. Przewaga Bronisława Komorowskiego wszystkich jakby sparaliżowała, potraktowano ją jak zjawisko przyrodnicze, z którym nie da się walczyć. Andrzej Iwańczuk / Reporter
Ze wszystkich wyborów prezydenckich w III RP te najbliższe – właśnie oficjalnie ogłoszone na 10 maja – zapowiadają się najskromniej. Partie nie mają na te wybory pomysłu. Ani specjalnie do nich serca.
Już wiadomo, że Duda większy od byłego prezydenta z PiS nie będzie, bo nie wypada.Jacek Domiński/Reporter Już wiadomo, że Duda większy od byłego prezydenta z PiS nie będzie, bo nie wypada.
Kandydatura Magdaleny Ogórek budzi zainteresowanie niemające nic wspólnego z poważną polityką.Grażyna Myślińska/Forum Kandydatura Magdaleny Ogórek budzi zainteresowanie niemające nic wspólnego z poważną polityką.

Wrażenia marketingowej rutyny nie zatrą wysokobudżetowe, „entuzjastyczne” konwencje, jak ta promująca w ostatnią sobotę kandydata PiS Andrzeja Dudę (w najbliższą sobotę otwarcie ma mieć Magdalena Ogórek), kiedy to zwycięstwo, w imprezowym uniesieniu, wydawało się być na wyciągnięcie ręki. Paradoksalnie konwencja potwierdziła specyficzną niesamodzielność kandydata PiS, który – jak wynikało z przemówienia – właściwie całą swoją tożsamość i tytuły do aspirowania do urzędu zawiesił na postaci Lecha Kaczyńskiego. Nie świadczy to, wbrew dość naiwnym zachwytom nad jego wystąpieniem, o mentalności lidera i zwycięzcy. Już wiadomo, że Duda większy od byłego prezydenta z PiS nie będzie, bo nie wypada. Zabawnie za to wypadła jego deklaracja, że nie będzie tylko notariuszem ani strażnikiem żyrandola. Już można sobie wyobrazić (gdyby PiS przejął na jesieni władzę) jego samodzielną politykę i wetowanie ustaw proponowanych przez Jarosława Kaczyńskiego.

Ktoś trafnie zauważył, że kandydat Duda skopiował z wyborów amerykańskich nie tylko formę konwencji, ale i jej treść, jakby ubiegał się o stanowisko jednoosobowego szefa rządu.

W tle imprezy dużo mówiło się o wystąpieniu bliskiego PiS historyka z Krakowa prof. Andrzeja Nowaka, kreowanego na prezydenta kandydata tej partii przed nominowaniem Dudy. Przemówienie miało zostać wygłoszone podczas konwencji, ale, oficjalnie z powodu choroby mówcy, zostało upublicznione jedynie jako list, w którym bardzo poważany na prawicy profesor, krytykując między wierszami dotychczasową kampanię i nawołując do większego otwarcia PiS na nowe środowiska, pisze: „nie będzie żadnym sukcesem druga tura”. Oczekuje od PiS przedstawienia już teraz także kandydata na premiera, twierdząc, że nie powinien to już być, również z racji wieku, Jarosław Kaczyński. To pierwsze tak wyraźne podważenie premierowskich aspiracji szefa PiS, wychodzące z samego intelektualnego centrum tego środowiska.

Bo wszyscy już w istocie żyją wyborami parlamentarnymi i ważny jest Kaczyński, a nie Duda, nawet jeśli prezes PiS w specjalnej odezwie stwierdził, że zbliżające się wybory są ważniejsze od tych w 2005 r., kiedy zwyciężył Lech Kaczyński. To raczej zaklinanie rzeczywistości. To, że Kaczyński na konwencji Dudy nie wystąpił, nie zmienia faktu, że zarówno on, jak i choćby Antoni Macierewicz są w PiS wciąż głównymi figurami, a próby zatuszowania tej oczywistości są przejawem myślenia o wyborcach jak o średnio rozgarniętych konsumentach poppolityki. Tak czy inaczej, przekaz konwencji Dudy, wbrew jego zapewnieniom o „otwartości”, był w stu procentach pisowski i nie było w nim niczego, co wychodziłoby poza ten elektorat.

Giganci i statyści

Kampania dotąd była prawie żadna. Wybory prezydenckie w Polsce wyraźnie zaczynają się dzielić na małe, kiedy startuje urzędujący prezydent, i duże – kiedy nie wchodzi w grę reelekcja i zaczyna się nowe rozdanie. Przyjęło się uważać, że aktualny prezydent, jeśli tylko nie popełnia istotnych błędów i wykazuje pewne polityczne talenty, ma naturalną przewagę w wyborach. Nie jest to tylko polska reguła, także w USA, kiedy prezydent kandyduje na kolejną kadencję, największe nazwiska z opozycji, jeśli mogą, wolą poczekać na wybory duże. Ale nawet wtedy rusza tam normalna procedura, wielostopniowe partyjne prawybory na opozycji, wsparte propagandową machiną. W Polsce natomiast małe wybory stają się imprezą o randze może i niższej niż samorządowe.

W 1990 r. starli się giganci, Tadeusz Mazowiecki i Lech Wałęsa, z przykrym co prawda udziałem Stana Tymińskiego. Pięć lat później mieliśmy małe wybory, bo Wałęsa stał przed szansą kolejnej kadencji, ale mimo to SLD wystawił najsilniejszego zawodnika, jakiego miał na pokładzie. Aleksander Kwaśniewski wygrał i dlatego w 2000 r. znowu mieliśmy małe wybory.

W 2005 r. odbył się kolejny pojedynek kategorii superciężkiej, do którego stanęli politycy ze ścisłej czołówki: Donald Tusk, partyjny lider, oraz Lech Kaczyński, były szef NIK, minister, prezydent stolicy, a także inny doświadczony zawodnik, Marek Borowski. Nie można było, z oczywistych względów, sprawdzić reelekcyjnych możliwości Lecha Kaczyńskiego w 2010 r., choć przed katastrofą smoleńską notowania miał bardzo niskie. Z kolei Bronisław Komorowski może i był w jakimś sensie kandydatem zastępczym, bo z ubiegania się o Pałac zrezygnował Donald Tusk, ale starcie Komorowski–Kaczyński to jednak były duże wybory.

Na tym tle wybory obecne to dość kameralna impreza. Jarosław Kaczyński powiedział, że nie chce być prezydentem, bo woli być premierem; Janusz Piechociński stwierdził, że jako wicepremier nie mógłby się wyłączyć z pracy w rządzie na czas kampanii, a Leszek Miller w zasadzie nic nie powiedział. Tym razem nikt z pierwszej ligi nie podjął rękawicy. Przewaga Bronisława Komorowskiego wszystkich jakby sparaliżowała, potraktowano ją jak zjawisko przyrodnicze, z którym nie da się walczyć.

Wśród opozycji brakuje refleksji nawet nad tym, skąd wzięła się tak duża przewaga obecnego prezydenta. Że wymagała nie tylko pracy i długich starań, ale że jest także wynikiem pewnego koncyliacyjnego modelu sprawowania urzędu, umiarkowanych poglądów, nieinstrumentalnego traktowania demokracji. Taka popularność, jaką miał kiedyś po pierwszej kadencji Kwaśniewski, a teraz Komorowski, nie jest wcale czymś oczywistym, o czym przekonali się swego czasu Lech Wałęsa i Lech Kaczyński.

Z ujawnieniem kandydatur zwlekano niemal do ostatniej chwili. Przez całe wcześniejsze miesiące partyjni liderzy mówili, że jest wciąż „za wcześnie”. Obowiązuje u nas dziwaczna, minimalistyczna teoria, według której najlepiej kandydata przedstawić późno, bez większego rozgłosu, żeby niewiele mówił, bo wtedy nie będzie atakowany. Widać w tej strategii kompletną niewiarę w możliwości zgłaszanych postaci, w ich zdolności, charyzmę, kompetencje.

Przecież partie mogły lansować swych kandydatów już od roku albo dłużej, konsekwentnie przedstawiać wytypowanego polityka, jego zalety, ideowy wizerunek, potem program. Można było robić – wzorem Platformy w 2010 r. – prawybory, jednak ta idea nie została podjęta choćby w PiS, gdzie prezes Kaczyński uzasadnił to niechęcią do robienia w partii zamieszania. Ale też ugrupowania mają bardzo krótkie ławki, jeśli chodzi o osoby większego formatu, bo promują karnych i pyskatych w mediach funkcjonariuszy, a nie osobowości. Poza tym liderzy nie chcą hodować sobie wewnątrzpartyjnej konkurencji.

Stosunkowo niewielkie uprawnienia polskiej prezydentury powodują, że walka o tę funkcję nie jest traktowana z odpowiednią powagą, a już zwłaszcza kiedy nadchodzą małe wybory. Ugrupowania polityczne mają niemal do perfekcji wypracowane mechanizmy w przypadku wyborów parlamentarnych, które traktowane są ze śmiertelną powagą, bo dają realną władzę, wpływy, posady do podziału. Wybory prezydenckie nie są tak przećwiczone. Nie jest jasne, jaki klucz doboru kandydatów ma tu obowiązywać. Status najwyższej funkcji w państwie sugerowałby, że powinno być to zwieńczenie politycznej kariery, nobilitacja, docenienie dorobku życia i moralnej postawy. Ale tak nie jest.

Wybory niechlebowe

Partiom szkoda pieniędzy i energii na kampanie prezydenckie, bo wszystkie życiowe interesy tysięcy działaczy i ich rodzin zbiegają się w elekcji parlamentarnej, to są niejako wybory „chlebowe”, w które warto inwestować, aby się potem zwróciły. Ten zwrot nakładów w przypadku prezydentury jawi się jako dalece niewystarczający. I co prawda Andrzej Duda miał huczną konwencję, ale teraz ma ruszyć po powiatach, co sugeruje, że wielkich nakładów na resztę kampanii PiS nie przewiduje.

Mamy więc teraz sytuację, kiedy jest jeden faworyt, obwieszony małymi zastępczymi figurkami, w których szanse nikt nie wierzy. Kampanię Andrzeja Dudy ostro dotąd krytykowali nawet tzw. niepokorni, czyli bliscy PiS publicyści. Kandydatura Magdaleny Ogórek budzi zainteresowanie niemające nic wspólnego z poważną polityką. Janusz Palikot twierdzi, że wygra z Komorowskim, co jeszcze pogłębia wrażenie absurdu. Zieloni wytypowali Annę Grodzką, przecież także nie po to, żeby rywalizowała z Komorowskim. Przyczynia się to do poczucia niepowagi, na które najwyższy urząd nie zasługuje. W końcu głowa państwa współtworzy politykę obronną, uczestniczy w szczytach NATO, podpisuje lub wetuje ustawy, nadaje najwyższe odznaczenia, mianuje sędziów. Jest jednym z najważniejszych stabilizatorów i bezpieczników państwa, a w funkcjach symbolicznych – „kapłanem republiki”. Wzgardliwa ocena możliwości politycznych prezydenta (dodajmy, nie bez udziału Donalda Tuska, który kiedyś mówił coś o władzy nad żyrandolem) jest na pewno błędna w warunkach rzeczywistych reguł rządzących polską polityką. A obecne wybory przypominają konkurs na staż w kancelarii. Trochę to dla Bronisława Komorowskiego kłopotliwe, choć nie z jego winy.

W efekcie dla partii aspirującej do objęcia na jesieni pełni rządów w kraju, o czym prezes Kaczyński jest w swoich deklaracjach przekonany, pułapem realnych oczekiwań w wyborach prezydenckich jest druga tura. Dlatego PiS i jego medialna drużyna bardzo serdecznie witają każdego nowego kandydata, najpierw Magdalenę Ogórek, potem Adama Jarubasa, życzliwie kibicują jeszcze Ryszardowi Kaliszowi, aby i on wystartował (ma o tym zdecydować do końca lutego), mając nadzieję, że w sumie wyszarpią Komorowskiemu po kilka procent.

Bo kalkulacja w tych nadchodzących wyborach wydaje się dość prosta – liczą się małe punkty. Andrzej Duda (zwany czasami przez swoich entuzjastów polskim Kennedym), jeśli nie przejawi jakichś nadzwyczajnych talentów i potencjału (choć nigdy nie można tego wykluczyć), może liczyć najwyżej na tyle, ile zbiera PiS, czyli ok. 30–32 proc. Aby więc doszło do drugiej tury, pozostali kandydaci muszą dozbierać Dudzie jeszcze 18–20 proc. Jeśli Magdalena Ogórek, Adam Jarubas, Janusz Palikot i Janusz Korwin-Mikke zgarną w sumie tyle, ile ich partiom – SLD, PSL, TR i KORWiN – dają ostatnie sondaże, to zbliżą się do tego wyniku i możliwe, że wywalczą kandydatowi PiS drugą turę. Na razie tyle nie zbierają, ale dynamika kampanii może polepszyć ich notowania. Rośnie społeczne napięcie, protestują kolejne grupy zawodowe, widać podsycane perspektywą wyborów wzmożenie związkowe. Pytanie, czy będzie to sprzyjać kandydatom podpinającym się pod tę atmosferę czy przeciwnie – tym większe będzie zapotrzebowanie na przewidywalność i spokój Komorowskiego? Już najbliższe sondaże rozjaśnią ten obraz.

Musi powalczyć

Prawdopodobieństwo drugiej tury można więc określić w tym momencie na ok. 40 proc. Może ono wzrosnąć, jeśli Platformie, podobnie jak w przypadku niedawnych wyborów samorządowych, słabo pójdzie akcja mobilizowania swoich wyborców, w dodatku przekonanych, że Komorowski ma zwycięstwo w kieszeni. Z reguły też (choć nie zawsze) faworyt w trakcie kampanii zaczyna tracić na rzecz coraz bardziej rozpoznawalnych rywali. Nie jest więc tak, że dobra kampania prezydentowi nie jest potrzebna i wygra samą powagą urzędu, przeciwnie, musi zebrać dobrą ekipę doradców, bo PiS, przynajmniej od strony technicznej, wydaje się nieźle przygotowane.

Z drugiej strony, prezydent zdaje się świadomie prowadzić nie tyle kampanię (ledwie ją oficjalnie zaczął), co swoją politykę wyborczą. Delikatnie zaznacza, że chce być „kandydatem obywatelskim z poparciem PO”. Pokazuje się, zaszczyca, uczestniczy, przygotowuje się do obchodów zakończenia II wojny światowej, które przypadają na dwa dni przed ogłoszonym terminem wyborów.

Zbliżające się majowe wybory wydają się – na tę chwilę przynajmniej – rozstrzygnięte, ale przez to nie przestają być ważne. Istotne jest, na ile przekonująco zwycięży Bronisław Komorowski, bo to jakoś pośrednio wyznaczy pułap Platformy w wyborach parlamentarnych. Nawet jeśli są to tylko małe wybory, to tkwią w łańcuchu zdarzeń o kluczowym znaczeniu dla polskiej polityki na całe lata.

Polityka 7.2015 (2996) z dnia 10.02.2015; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Małe wybory"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną