Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lewica św. Katarzyny

Problemy polskiej lewicy

To nie lewica w Polsce bankrutuje, lecz występujące pod jej szyldami grupki polityków o bardzo różnej, przeważnie niejasnej, tożsamości. To nie lewica w Polsce bankrutuje, lecz występujące pod jej szyldami grupki polityków o bardzo różnej, przeważnie niejasnej, tożsamości. Mariusz Grzelak/Reporter, Piotr Tracz/Reporter, Adam Chełstowski/Forum, Luka Łukasik/Forum, Grażyna
Podobno nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeżeli to prawda, lewica ma świetlaną przyszłość.
Im bardziej Miller zbrata się z PO, tym bardziej nowi wyborcy lewicy będą sobie szukali świeżej identyfikacji.Krystian Maj/Forum Im bardziej Miller zbrata się z PO, tym bardziej nowi wyborcy lewicy będą sobie szukali świeżej identyfikacji.

W kraju, gdzie jedna trzecia wyborców ma lewicowe poglądy, żaden lewicowy kandydat nie ma szans na dwucyfrowy wynik w wyborach prezydenckich. A być może wszyscy lewicowi kandydaci łącznie nie będą mieli dwucyfrowego wyniku. To jest katastrofa i polityczne bankructwo.

Wiele prognoz wskazuje, że jeśli lewica jakoś się nie dogada, jesienią może powstać Sejm bez lewicowej partii. Leszek Miller zmierza w tę stronę, nie tylko wystawiając Magdalenę Ogórek, ale też zapowiadając koalicję z PO. Po co głosować na partię z lewicowym szyldem, skoro jej marzeniem jest bycie przybudówką PO, a twarzą katolicka eklezjolożka? Z drugiej strony wieko trumny lewicowych formacji dobija Janusz Palikot, coraz bardziej samotnie walczący o prezydenturę i mający coraz mniejsze szanse na przekroczenie symbolicznego pięcioprocentowego progu.

To jednak nie lewica w Polsce bankrutuje, lecz występujące pod jej szyldami grupki polityków o bardzo różnej, przeważnie niejasnej, tożsamości. SLD jest bardziej establishmentowy i postkomunistyczny niż kiedykolwiek. Palikot raz jest lewicowy, kiedy indziej zarzeka się, że nic go z lewicą nie łączy. Mniejsze ugrupowania nie są dla większości wyborców czytelne. Zieloni, którzy z partii ekologicznej stali się spójną nowolewicową ofertą, nie przebili się z tym przesłaniem do elektoratu.

Problemy lewicy

Wszystkie tożsamości są dzisiaj niejasne. Z grubsza wiadomo jednak, że lewicowość to opcja na rzecz słabszych i otwartość na zmiany, a prawica stoi na straży silnej władzy i tradycji. Przy użyciu tych kryteriów można wskazać polityków i partie prawicy, ale dużo trudniej jest, zwłaszcza w Sejmie, odnaleźć partie lewicy.

Im bardziej globalny trend przesuwa się na lewo, im więcej lewicowości zasila ideowy miks głównego nurtu pokryzysowej polityki, tym gorzej mają się partie lewicowe. Zwłaszcza tradycyjne partie lewicowe, które pod koniec XX w. na ogół stały się partiami centrowymi. Broniącymi status quo i niewrażliwymi na los słabszych.

W dodatku od kilku dekad w Polsce i w większości państw Zachodu to dobrze finansowana przez biznes prawica kipi reformatorskim zapałem i wyraża „troskę” o najsłabszych. A stare partie lewicy najwyżej popiskują w mało interesujących dla większości sprawach – takich jak in vitro, związki partnerskie, legalizacja trawy. Prawica stworzyła sobie „współczujący konserwatyzm” i wyraża troskę, „by żyło się lepiej – wszystkim”. A stara lewica uparcie trwa w kulcie wzrostu, którego motorem ma być wolna przedsiębiorczość, czyli wyzwolona z państwowego nadzoru eksploatacja wszelkich kapitałów, od zasobów naturalnych po potencjał demograficzny.

Próżnia zostawiona przez lewicowe partie w sferze gospodarczej szybko się jednak wypełnia. Wchodzą w nią ci, którzy wedle tradycji powinni być po przeciwnej stronie – bogacze, Kościół i ekonomiści.

W maju 2014 r. na zaproszenie rodziny Rothschildów megabogacze i szefowie megakorporacji spotkali się na wielkiej konferencji w Londynie, by uruchomić projekt budowania „kapitalizmu inkluzywnego”. To, o czym tradycyjna lewica nie śmie się zająknąć, robią za nią inni we własnym interesie. Bo z punktu widzenia wielkich fortun jest jasne, że dużo musi się na świecie zmienić, by dla nich mogło się mało zmienić. Coraz trudniej jest nie zauważać, że jeśli demokratyczny kapitalizm ma przetrwać, musi być bardziej demokratyczny, a mniej kapitalistyczny.

Na nową ścieżkę wkracza też Kościół katolicki. Nie jest to tylko efekt Franciszka. Istotna jest zmiana pokoleniowa i obserwacja zmian zachodzących w świecie. We wstępie do książki Paula H. Dembinskiego i Simony Beretty „Kryzys ekonomiczny i utracone wartości” abp Wojciech Polak, prymas Polski (ur. w 1964 r.), stawia tezy, których nie odważyłby się postawić Leszek Miller ani Janusz Palikot. Na przykład: „kategorie zysku i skuteczności są niezbędne, powinny jednak oddać należne miejsce takim podstawowym elementom jak dar i darmowość”. Nie unieważnia to bioetycznych i obyczajowych obsesji starszych biskupów, ale zmienia ich miejsce w myśleniu episkopatu o gospodarce i społeczeństwie.

Wreszcie wśród ekonomistów zasadniczo zmienia się – jak oni mówią – sentyment. Symbolem jest triumf książki Thomasa Piketty’ego „Kapitał w XXI wieku” i intensywność wywołanej przez nią debaty. Odwołanie do Marksa, uznanie koncentracji bogactwa za główne wyzwanie i wskazanie rosnącej przewagi renty kapitałowej nad dochodem z pracy jako głównej bariery rozwojowej, zmieniły myślenie o drogach wyjścia z kryzysu. Tę zmianę dobrze widać w polskiej dyskusji o problemach frankowców. Ćwierć wieku temu bankowcy ani politycy nie martwili się losem rolników, którzy wpadli w pułapkę kredytową spowodowaną przez gwałtowny wzrost stóp procentowych w Polsce. Protestujący pod wodzą Andrzeja Leppera byli postrzegani jako zawalidrogi transformacji. Nikt im nie chciał pomóc. Dziś nawet banki zastanawiają się nie „czy”, ale „jak” pomóc kredytobiorcom, których obciążenie wzrosło nieporównanie mniej.

 

Nie tylko w sprawach gospodarczych świat od ośmiu lat przesuwa się w lewo. Legalna marihuana, prawo do eutanazji, związki partnerskie, kwoty płci na stanowiskach w biznesie i polityce, wyrównywanie dostępu do służby zdrowia i edukacji stają się faktami w kolejnych krajach. Bardzo często za sprawą prawicy.

Problem lewicy polega dziś na tym, że prawica nie tylko przejmuje i realizuje liczne lewicowe idee, ale też wdraża takie, o które lewicowe partie się nie upominały. Bezpłatne podręczniki wprowadza w Polsce PO. Żadna lewicowa partia tego nie proponowała, choć jest to lewicowy postulat. PO próbowała też ucywilizować finanse Kościoła. Lewica nie miała odwagi o tym wspominać, gdy była u władzy. Niemiecka prawica uchwaliła wysoką płacę minimalną i obowiązkowy parytet płci we władzach spółek giełdowych. Brytyjska prawica przeforsowała jednopłciowe małżeństwa. Rządząca poprzedno lewica się na to nie zdobyła.

Na prawicy dominuje pragmatyzm otwierający ją na potrzeby mniejszości i słabszych. Zwłaszcza na te, które sprzyjają wzrostowi i zmniejszają napięcia społeczne, a nie wymagają wyrzeczeń od bogatych partyjnych sponsorów. Klasyczna socjaldemokracja – SPD w Niemczech, laburzyści w Anglii, SLD w Polsce – w obliczu coraz bardziej pragmatycznej prawicy nie ma już wiele do dodania. A jednocześnie jak ognia boi się radykalizmu i politycznych narracji wychodzących poza status quo.

Ideologiczne granice

To wszystko sprawia, że socjaldemokratom jest teraz dużo bliżej do centroprawicy – PO, CDU, konserwatystów – niż do ruchów społecznego buntu, które często mają szowinistyczne barwy (brytyjski UKIP, francuski FN), do nowej lewicy klasowej (grecka Syriza), ruchów antyestablishmentowego sprzeciwu (hiszpański Podemos) czy nawet niezbyt nowej zielono-tęczowej lewicy wielkomiejskiej. Miller czekający w przedpokoju Platformy nie jest europejskim wyjątkiem. SPD dobrze czuje się w rządzie Angeli Merkel. Laburzyści przygotowują się do rządzenia z konserwatystami. Francuscy socjaliści głośno myślą o współrządzeniu z nienacjonalistyczną prawicą. W Hiszpanii możliwa jest każda koalicja, która zablokuje Podemos. Głównym kryterium podziału politycznego jest teraz stosunek do status quo. W tym sensie socjaldemokratyczna lewica nie jest wyborcom specjalnie potrzebna.

Im dłużej trwa kryzys, tym bardziej natarczywie polityka stawia zapomniane pytania o sprawiedliwość. I coraz częściej domaga się odpowiedzi wychodzących poza status quo oraz przełamujących różne uświęcone ideologiczne granice. Tradycyjnej prawicy jakoś udaje się za tym nurtem podążać i przekraczać własne tożsamości. Socjaldemokracja ma z tym zasadniczy kłopot, więc coraz bardziej odkleja się od elektoratu. Najlepszym przykładem jest polityczna klęska François Hollande’a.

Polska lewica stoi przed groźbą podobnej katastrofy. Nowa lewica, która cztery lata temu weszła do Sejmu z Ruchem Palikota, idzie do wyborów prezydenckich rozbita na małe ugrupowania, dla których wyzwaniem jest zebranie 100 tys. podpisów koniecznych, by zaistnieć w pierwszej turze. Może się zdarzyć, że na lewicy tylko Magdalena Ogórek zdoła zebrać podpisy. Ale i to nie jest pewne. W SLD rozłamu na razie nie ma, jednak liczne lokalne struktury nie mają przekonania do własnej kandydatki. Trudno liczyć na ich entuzjastyczne wsparcie w kampanii. A elektorat jest bardziej sfrustrowany i zdezorientowany niż partyjny aktyw. W powietrzu wiszą więc katastrofy grożące obu formacjom, które jeszcze dwa lata temu, łącząc się, mogły stworzyć poważną lewicową siłę.

Liderzy tego, co z parlamentarnej lewicy zostało, demonstrują optymizm. Palikot zapowiada powrót do korzeni, z których cztery lata temu wyrósł jego sukces. Miller mówi, aby nikt nie liczył, że coś wyrośnie na gruzach SLD, bo gruzów nie będzie. Ale żaden z nich nie jest przekonujący nawet dla własnych kolegów.

Na politycznej scenie XXI w. XX-wieczna lewica nie znajdzie sobie miejsca. Jeśli w wyborach parlamentarnych SLD zdobędzie jakieś mandaty i wniesie je do koalicji z PO, trudno mu będzie wyraźnie odróżnić się od dominującego teraz, wyrastającego z Unii Demokratycznej, lewego skrzydła Platformy. Jedna kadencja zapewne wystarczy, by koalicjanci się na dobre zrośli, tworząc coś w rodzaju amerykańskiej Partii Demokratycznej. To może być ciekawa oferta pracy dla części polityków SLD, ale pokryzysowego popytu na lewicę nie zaspokoi. Odpowiedzią będzie więc zapewne kolejna próba integracji nowej lewicy od Zielonych z Grodzką po to, co zostanie z nowego ruchu Palikota. Politycznych gwiazd tam już nie brakuje. Grodzka, Nowacka, Nowicka, Szczuka, Biedroń, Hartman, Kalisz, Rozenek i młodzi z SLD, którzy się w formule Millera nie mieszczą, mieliby razem kilkunastoprocentowy polityczny potencjał. Tyle grzybów w barszczu to oczywiście jest problem, ale trauma możliwej wyborczej klęski zdecydowanie wzmocni skłonność do kompromisów. A im bardziej Miller zbrata się z PO, tym bardziej nowi wyborcy lewicy będą sobie szukali świeżej identyfikacji.

Jest to dla wszystkich dość dobra wiadomość. SLD, skupiające zainteresowanych raczej władzą niż ideami, osiągnie to, czego chce, zlewając się z partią władzy. A obok może narodzi się jakiś lewicowy Konwent św. Katarzyny. Coś, co będzie polską wersją Syrizy, Podemos albo po prostu lewicą, jakiej lewicowi wyborcy oczekują w XXI w.

Polityka 12.2015 (3001) z dnia 17.03.2015; Polityka; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Lewica św. Katarzyny"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną