Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Obywatele rytualni

Dlaczego tak wielu Polaków nie angażuje się w politykę

Kampania wyborcza Jarosława Wałęsy Kampania wyborcza Jarosława Wałęsy Karolina Misztal / Reporter
Prof. Jacek Raciborski o tym, dlaczego tak wielu Polaków uważa, że wybory są tylko grą pozorów, i nie angażuje się w politykę.
Prof. Jacek Raciborski jest kierownikiem Zakładu Socjologii Polityki w Instytucie Socjologii UW.Leszek Zych/Polityka Prof. Jacek Raciborski jest kierownikiem Zakładu Socjologii Polityki w Instytucie Socjologii UW.

Katarzyna Czarnecka: – Czy wybory są dla Polaków ważne?
Prof. Jacek Raciborski: – Nieszczególnie. Tylko część społeczeństwa jakoś je przeżywa i ma swoje preferencje, o które jest skłonna się kłócić.

Przecież jesteśmy tacy rozpolitykowani.
W 1995 r. Mirosława Grabowska i Tadeusz Szawiel przeprowadzili badanie, w którym poprosili o odpowiedzi na siedem pytań dotyczących postaw wobec wyborów. Ja je zreplikowałem prawie 15 lat później. Ogląd wyników jest przygnębiający. W połowie lat 90. 67 proc. badanych stwierdziło, że to najlepszy sposób wyłaniania rządzących, ale w 2009 r. już tylko – 55 proc. Obojętność wobec wyborów zadeklarowało odpowiednio 23 i 27 proc. Za stratę czasu i państwowych pieniędzy uznało je 32 i 39 proc. Powszechne jest przekonanie, że są one grą pozorów i mydleniem oczu – tak uważało odpowiednio 40 i 56 proc. W dodatku bardzo liczni byli respondenci, którzy akceptowali sądy sprzeczne – w moim badaniu 39 proc.

Co ta sprzeczność pokazuje?
Olbrzymią niespójność przekonań jednostek, jeśli chodzi o sferę polityki. Brakuje skrystalizowanych postaw. Oczywiście nie jest to tylko nasz problem – pisał o tym już w latach 60. Philip Converse, odwołując się do cyklicznych badań elektoratu amerykańskiego – ale wydaje się, że w Polsce jest szczególnie wielki. Nieliczni obywatele interesują się polityką w sposób systematyczny. Potwierdza się więc i w Polsce stara teza, że gdyby demokracja zależała wyłącznie od kompetencji indywidualnego wyborcy, już dawno by upadła.

Jeśli bierzemy pod uwagę oglądanie programów informacyjnych, czytanie gazet czy rozmawianie o polityce, to mamy nie więcej niż 30 proc. zainteresowanych. I od początku transformacji ich nie przybyło. Spojrzenie na wskaźniki obywatelskich kompetencji prowadzi do jeszcze smutniejszych wniosków: ludzi, którzy znają partie i ich liderów, orientują się w rozwiązaniach ustrojowych, identyfikują najważniejsze kwestie sporne w debacie publicznej – obywateli dobrej jakości, jak ich nazywam, jest ok. 20 proc. Zatem jeśli do wyborów chodzi mniej więcej 50 proc., to i tak oznacza, iż ponad połowa głosujących jest niekompetentna.

Po co więc idą głosować?
To wyborcy rytualni. Chodzą, bo jest nacisk otoczenia, mediów, bo zwykło się chodzić, bo jest to jakiś obowiązek. Działają konformistycznie, bezrefleksyjnie.

Frekwencja na poziomie 50 proc. to dużo czy mało?
Porównując postawy Polaków i innych społeczeństw europejskich, trzeba powiedzieć, że jesteśmy bardziej pasywni. Tylko w wyborach prezydenckich zdarza się nam przekroczyć 60 proc. frekwencji. Tymczasem na przykład w Niemczech w wyborach do Bundestagu nadal uczestniczy ponad 70 proc. uprawnionych, chociaż zarysowuje się tendencja spadkowa. Polska średnia dla wszystkich elekcji parlamentarnych po 1989 r. wynosząca poniżej 50 proc. to najniższa średnia dla krajów europejskich.

A czy jakoś angażujemy się w kampanie wyborcze?
Nie. W zasadzie jedyna forma to podpisy – 14 proc. obywateli stwierdza, że kiedyś komuś podpisało listę umożliwiającą kandydowanie. Przekazanie jakichś pieniędzy na kampanię czy bycie w niej wolontariuszem dotyczy nie więcej niż 1 proc. obywateli. Demokracja w Polsce jest czymś zewnętrznym i niezbyt emocjonującym.

Politycy działają więc w swoim świecie, a obywatele w swoim?
Tak. I to fatalna sytuacja. Wynika z wielu okoliczności, przede wszystkim z wielowiekowego dziedzictwa, w szczególności straconego XIX w., kiedy na zachodzie Europy formował się kapitalizm i demokracja, a wraz z tym nowoczesne obywatelstwo i społeczeństwo obywatelskie. Najważniejszy czynnik teraz to fakt, że partie polityczne są u nas marne. Wyjątkowo małe – we wszystkich jest raptem kilkaset tysięcy ludzi. Są to stowarzyszenia ludzi, którzy wraz z rodzinami obsadzają urzędy. Nie ma w nich misji programowej, społecznego zakorzenienia. Oczywiście partie masowe, które liczyły miliony członków i setki tysięcy aktywistów, wszędzie odchodzą do przeszłości. Jednak u nas jest wyjątkowo źle.

Dlaczego partie nie są zainteresowane powiększaniem liczby członków?
Wpływa na to system wyborczy i sposób finansowania partii, także pewne ogólne cechy polskiej kultury politycznej. Doszło do swoistej prywatyzacji ugrupowań. Względnie otwarta rekrutacja mogłaby zagrozić liderom. Tak jak lokalny działacz, który ma mandat radnego albo jest burmistrzem czy wójtem, pilnuje, by nie wyrósł mu lokalny konkurent, tak poseł z danego okręgu robi wszystko, by w regionalnych strukturach partii nie pojawiały się jakieś osobowości. Na tym tle, zwłaszcza w mniejszych ugrupowaniach, rodzą się olbrzymie napięcia, bo tylko ci, którzy są na pierwszych miejscach list wyborczych, mają jakieś szanse. W efekcie – co paradoksalne – partie odpychają potencjalnych aktywistów od członkostwa, a zwykłych ludzi zniechęcają do polityki ich fatalne wizerunki.

A przecież partie deklarują otwarcie na nowych ludzi.
To tylko słowa. Mamy do czynienia z korporacjami, które w dodatku – inaczej niż te rynkowe – nie są zainteresowane, by mieć najlepszy personel i dobry produkt w postaci programu. Są to raczej struktury oligarchiczne o nieprzejrzystych regułach awansu. I wierność, lojalność i zdrada, rozłam, samotny transfer mogą przynieść jednostkowy sukces. W programowych inicjatywach, w pochylaniu się nad losem pokrzywdzonych, we wspieraniu ruchów społecznych jest dużo pozorowania aktywności. Dotyczy to również opozycji, która powinna proponować alternatywę kadrową i programową dla rządzących. Niby to czyni, ale zawsze korzystając ze starych zapasów idei i ludzi, z nomenklatury, jak mówiono w PRL. Partiom brakuje świeżości, a to zawęża sferę polityczną. Ale by być sprawiedliwym, partie w Polsce egzystują na mało żyznym gruncie – w warunkach wyjątkowo marnej infrastruktury społeczeństwa obywatelskiego.

Czym ona jest?
To sieć dobrowolnych stowarzyszeń, zdolność obywateli do autonomicznej aktywności, kooperacji poza hierarchiczną strukturą państwa, ale niekoniecznie przeciw państwu. Obywatelskie jest społeczeństwo samorzutnych inicjatyw, stowarzyszeń o różnym stopniu trwałości. U nas wszystkie wskaźniki przynależności do jakichkolwiek organizacji są na dramatycznie niskim poziomie. Idzie też o kapitał społeczny, którego najpowszechniejszym wskaźnikiem jest zaufanie ludzi do siebie nawzajem, do uogólnionych innych, do instytucji państwa.

Być może poziom samoorganizacji nieco się poprawia za sprawą rozwoju samorządu terytorialnego. Są w nim liczne patologie, pewne nadzieje się nie ziściły, ale mimo to powoli kształtuje się polityka lokalna, autonomiczna wobec tej na poziomie krajowym. Przypływ środków europejskich także sprzyja inicjatywom lokalnym. Znów jednak obraz mąci fakt, że małe miasta i wsie to obszary, gdzie powszechny jest nepotyzm, a wokół wójta czy burmistrza tworzy się klientela zapewniająca reelekcje. To już wolę chyba te partie, które chcąc nie chcąc, wyrzucają zdeprawowanych działaczy.

Wejście w ruch społeczny oznacza również jasne określenie swoich preferencji politycznych. Może od tego uciekamy, a nie tylko jesteśmy leniwi?
Mamy wolność słowa – ten element demokracji jest względnie utrwalony. Inna sprawa, że ci, których poglądy są niezgodne z dominującymi w głównym nurcie opinii publicznej, nierzadko ukrywają swoje preferencje. To zjawisko – nazwane spiralą milczenia – zakłóca często obraz rozpoznawany przez sondaże. Gdy idzie o preferencje wyborcze, to tak było z Samoobroną – jej wyniki były niedoszacowane. Obecnie widać to zjawisko na przykładzie Ukrainy. Stosunek Polaków do konfliktu tam nie jest jednoznaczny, nie jest taki jak najważniejszych osób w państwie i jaki starają się podtrzymywać główne media. Przy bliższym wejrzeniu widzimy, że Polacy są niechętni zaangażowaniu Polski w ten konflikt. Ujawniają się także resentymenty wobec Ukraińców, równie silne co wobec Rosjan. Ale ogólnie w zaskakująco wielkim stopniu preferencje polityczne obywateli Polski lokują się w głównym nurcie. Ludzie nie szukają alternatyw, nie buntują się.

Jednak lenistwo?
Raczej to, że tkwimy jeszcze w kulturze poddańczej, parafialnej, cechującej się kolektywizmem. A tam, gdzie jest mało indywidualizmu, jednostka nie jest zachęcana, „pozywana”, by być obywatelem. Kolektywizm nie sprzyja tolerancji wobec poglądów innych. To jeszcze głębszy wymiar problemu, powszechne niezrozumienie, że demokratyczna i liberalna kultura polityczna – fundament demokracji – wymaga sporu, otwartości na racje adwersarza i że konflikt polityczny nie jest sporem totalnym, nie powinien przenosić się na sfery pozapolityczne. Poza tym preferencje polityczne, a zwłaszcza wyborcze, nie są na wieczność.

O tych, którzy je zmieniają lub wycofują się politycznie, mówi się „chwiejny” i „nielojalny”. Czy można tych określeń używać wymiennie?
Chwiejność to utrwalone w socjologii i politologii pojęcie, w zasadzie aksjologicznie neutralne. Terminy lojalność – nielojalność łączą się z emocjami, poczuciem tożsamości. Dobrze odnosi się to do USA. Amerykanin o sobie mówi: jestem republikaninem, jestem demokratą. To oznacza, że popieram kandydata swojej partii niezależnie od tego, kto nim jest i co proponuje, i nawet jeśli w jakichś cząstkowych sprawach się z nim nie zgadzam. W Polsce pytanie: „Jesteś pisowcem czy peowcem?” jest od rzeczy. Nie mamy tak rozumianych identyfikacji partyjnych. W przypadku Polaków, ale też innych Europejczyków, o identyfikacjach partyjnych obywateli mówimy, gdy potrafią oni wskazywać, że wśród ogółu partii w danym kraju któraś jest im bliższa. U nas to rzadkie. Systematyczne dane z Europejskiego Sondażu Społecznego z ostatnich 10 lat wskazują, że w Polsce tylko 25–30 proc. obywateli identyfikuje się z jakąś partią, podczas gdy w krajach Europy Zachodniej to 50 proc., a w skandynawskich nawet 60 proc.

Polacy są więc chwiejni?
Nie powiedziałbym. Chwiejność wyborcza spadła w ostatnich latach. Polacy nie są politycznymi nomadami, chociaż znacznej stabilności na poziomie zagregowanym towarzyszy spora zmienność na poziomie indywiduowym. Zarysował się charakterystyczny jej wzór. Wyborca gdy traci serce do partii, na którą głosował, nie przerzuca się natychmiast na inną, tylko nie idzie do następnych wyborów. Ale zauważmy, poziom poparcia dla dwóch głównych partii utrzymuje się już dziesiąty rok – to stabilizacja większa niż w Niemczech czy Francji.

Według jakiego klucza Polacy wybierają jedno lub drugie ugrupowanie?
Zyskują kwestie czysto symboliczne, zwłaszcza idea narodowa. Ludzie definiują się jako Polacy, Niemcy, Szwedzi i to nadal są identyfikacje daleko silniejsze niż europejskie i przekładają się na preferencje wyborcze. Spore znaczenie ma religijność. Zgrabnie to ujął socjolog Krzysztof Jasiewicz (obecnie w USA): jeśli chce się wiedzieć, jak ktoś będzie głosował, to raczej trzeba go zapytać, jak często odmawia różaniec, a nie jak gruby ma portfel. Bardzo ważnym predyktorem głosowania jest też wykształcenie i miejsce zamieszkania.

Na decyzje wyborcy wpływają dziesiątki bardzo różnych czynników. Bo kandydat jest piękny, bo budzi zaufanie, bo wydaje się, że ma doświadczenie, bo partia jest odpowiedzialna, bo będzie niższy podatek. To gąszcz motywacji, w którym wręcz nie sposób się zorientować. A jednak przebijają się pewne tendencje, bo zachowania wyborcze – w większym stopniu, niż sądzimy – mają charakter grupowy. Jest to jedna z najsłynniejszych tez socjologii wyborczej, sformułowana przez Paula Lazarsfelda, Hazela Gaudeta i Bernarda Berelsona w 1948 r. Głosujemy tak jak małżonkowie, rodzice, koledzy z pracy, sąsiedzi na wsi, współparafianie. I tylko nam się wydaje, że nasze decyzje są suwerenne.

Jednak wielu z nas nie przynależy już w tak oczywisty sposób jak kiedyś do określonych grup.
To prawda. Często ludzie są „wielokrotnymi” singlami, nie mają rodziny, z którą byliby na co dzień, nie utrzymują kontaktów z kolegami z pracy, nie są członkami stowarzyszeń, klubów itp. Kiedyś polityka w demokratycznych krajach była prawdziwie piękna. Ludzie o polityce gawędzili: przy piwie po pracy, w kawiarni, po niedzielnej mszy, wiecowali, strajkowali, demonstrowali, czytali partyjne gazety. W ucieraniu się preferencji ważni byli tzw. liderzy opinii publicznej. Może jakaś deliberacja toczy się i obecnie; jest pluralizm mediów, internet. Mam jednak wrażenie, że coraz słabiej jesteśmy mobilizowani do polityki, a w zamian zalewani banalnością i manipulowani. Skrystalizowanie preferencji wyborczych wymaga od jednostki więcej wysiłku. Jesteśmy samotni w polityce.

Już pod koniec kwietnia ukaże się najnowszy, aż 180-stronicowy Poradnik Psychologiczny POLITYKI „Ja My Oni” w całości poświęcony psychologii zjawisk politycznych.

Prof. Jacek Raciborski jest kierownikiem Zakładu Socjologii Polityki w Instytucie Socjologii UW. Autor m.in. książek „Polskie wybory: zachowania wyborcze społeczeństwa polskiego w latach 1989–1995” (Wydawnictwo Naukowe Scholar, 1997); „Praktyki obywatelskie Polaków” (wyd. IFiS PAN, 2010); „Obywatelstwo w perspektywie socjologicznej” (Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011). Założyciel i szef Wydawnictwa Naukowego Scholar.

Polityka 16.2015 (3005) z dnia 14.04.2015; Polityka; s. 15
Oryginalny tytuł tekstu: "Obywatele rytualni"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną