Czy jest Pani/Pan za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu?” – na to pytanie odpowiedzą Polacy 6 września w referendum, do którego doprowadził sukces wielkiego fana JOW Pawła Kukiza w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
Sprawa nie jest prosta, nawet przy założeniu, że referendum byłoby wiążące i doprowadziłoby do zmiany konstytucji. „Jednomandatowe okręgi wyborcze” nic bowiem jeszcze nie oznaczają, to taki wielki worek, w którym mieszczą się różne ordynacje. Podobnie jest zresztą z systemem proporcjonalnym, a żeby nie było za łatwo, są jeszcze systemy mieszane.
W dużym uproszczeniu, spór między zwolennikami ordynacji większościowej a proporcjonalnej sprowadza się do pytania: czy ważniejsza jest skuteczność i stabilność rządów, czy jak najwierniejsze odzwierciedlenie poglądów wyborców.
Wszystkie oblicza JOW
Ordynacje większościowe sprzyjają kształtowaniu się dwubiegunowej sceny politycznej. W każdym okręgu może zwyciężyć tylko jedna osoba, do parlamentu wchodzą jedynie silni kandydaci, a zwycięzcy stosunkowo łatwo tworzą samodzielną większość.Klasycznym przykładem ordynacji większościowej jest Wielka Brytania, podobny system stosowany jest w USA, Kanadzie i wielu krajach Ameryki Środkowej i Południowej oraz części byłych brytyjskich kolonii w Afryce. Z tego brytyjskiego większościowego wariantu ordynacji korzysta 47 państw świata; w Polsce wybieramy w ten sposób senatorów.
Obowiązuje tam zasada first past the post (pierwszy zdobywa mandat), co oznacza, że deputowanym zostaje ten, kto dostał najwięcej głosów, nawet jeśli nie była to większość absolutna – w wielu przypadkach wystarcza nawet 25–30 proc. głosów.
Skład tak wybranego parlamentu nie oddaje wiernie preferencji wyborczych obywateli.