Plan był taki, że to on, polityk i ekonomista (jak sam mówi w tej właśnie kolejności), oraz jego ludzie na listach wyborczych, doświadczeni w biznesie i zarządzaniu, mieli być jedynymi w jesiennej ofercie wyborczej, którzy sprawią, że „poziom życia w Polsce za cztery lata doszlusuje do niemieckiego”. Dlatego zapewne obietnice Ewy Kopacz złożone na konwencji w Poznaniu, dotyczące fundamentalnych zmian w podatkach i walki ze śmieciówkami, Ryszard Petru nazwał „wielką ściemą księgową”.
Już w sobotę na konferencji wyświetlił na telebimie 10 niedotrzymanych gospodarczych obietnic PO. – Chodziło nam o to, by ludzie wiedzieli, że nawet jak ten program wydaje im się obiecujący, to i tak, na co wskazuje doświadczenie ostatnich ośmiu lat rządów PO-PSL, jest tylko kiełbasą wyborczą – mówi osoba związana z Nowoczesną. Petru lubi podkreślać, że wiarygodność „w polityce ma się tylko raz”, a według niego Platforma już ją zmarnowała.
Marzeniem PO było przedstawienie więcej niż tylko tych dwóch ostatnich personalnych niespodzianek na listach wyborczych (Ludwik Dorn, Grzegorz Napieralski). Podchody do środowiska Petru i do niego samego trwały długo, a rozmowy toczyły się na najwyższym szczeblu. Było kuszenie wysokimi miejscami na listach, przyszłą koalicją, ale nic z tego nie wyszło.
Dla PO Petru to kłopot, bo zabiega o jej stary liberalny elektorat i nawet jeśli nie przekroczy wyborczego progu, to każdy procent dla Nowoczesnej oznacza jeden mniej dla partii Kopacz (i kilka mniej mandatów). – Ja mam na swoich listach ludzi, którzy głosowali na dawną Platformę, a teraz są nią zawiedzeni. Tworzyliśmy Nowoczesną w kontrze do Platformy i nieprzyzwoicie by było, gdybyśmy teraz do niej dołączyli – ucina Petru.