Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Dwudziestego piątego, po dwudziestej pierwszej

Jeśli Polacy dadzą zgodę na zamordyzm, będziemy mieli własny koniec historii

. . Patrick Pelz / PantherMedia
Nasza jedyna, zaszyfrowana sugestia wyborcza, jaką ośmielę się przekazać czytelnikom POLITYKI na parę dni przed wyborami, brzmi: KBNP – każdy, byle nie PiS.

Przypomnijmy sobie, ile przez minione lata publikowano sondaży poparcia dla partii politycznych, przez ile tysięcy medialnych godzin były one potem rozwałkowywane. Za moment to już nie będzie miało żadnego znaczenia – w niedzielę 25 października ten jeden jedyny sondaż nastrojów zastygnie jak beton. W naszym systemie politycznym wybory parlamentarne są ważniejsze niż wszystkie inne; ten dzień określi, co się będzie działo w Polsce i z Polską przez następne lata – cztery? osiem? może dłużej?

Co prawda większość Polaków uważa, że polityka nie ma wielkiego wpływu na ich życie, ale się mylą – nawet jeśli nie ma, to mieć może. Niestety, przede wszystkim negatywny.

Wynik tych wyborów, a zwłaszcza ostateczny rozkład mandatów w Sejmie, jest tym razem kompletnie nieprzewidywalny. Tylko dwie partie trwale i bezpiecznie lokują się w sondażach ponad progami wyborczymi. Pięć kolejnych wejdzie albo nie wejdzie, ale to tu rozstrzygnie się, jaką przybierze formę ewentualne zwycięstwo PiS. Większość konstytucyjna? Samodzielne rządy jednopartyjne? Koalicja wokół PiS? Koalicja przeciw PiS?

Każdy z tych wariantów rodzi kompletnie inne konsekwencje i wyobrażalne scenariusze – od praktycznie dożywotniej władzy Jarosława Kaczyńskiego jako faktycznego Naczelnika Państwa po wcześniejsze wybory za parę miesięcy. Sam Jarosław Kaczyński mówi, że dla niego główną stawką tych wyborów jest samodzielna większość PiS. My też tak uważamy, z tą tylko korektą, że główne pytanie tych wyborów definiujemy nieco prościej: czy jesteś za powierzeniem pełni władzy w Polsce Jarosławowi Kaczyńskiemu? Tak – nie. Naprawdę, wszystko poza tą jedną odpowiedzią ma znaczenie wtórne.

Samodzielną jednopartyjną większość PiS, dającą, przy własnym prezydencie, możliwość nieograniczonego zmieniania ustaw, czyli całego prawa w Polsce, uważamy za skrajnie niebezpieczną. Im słabszy wynik PiS, nawet jeśli da tej partii rządy koalicyjne, tym lepiej. Dlatego nasza jedyna, zaszyfrowana sugestia wyborcza, jaką ośmielę się przekazać czytelnikom POLITYKI na parę dni przed wyborami, brzmi: KBNP – każdy, byle nie PiS. To nie oznacza, że głosowanie na tak dziwaczne twory parapolityczne, jak ugrupowania Kukiza czy Korwina, uważamy za racjonalne.

Ale, zwłaszcza od młodych wyborców, trudno oczekiwać zimnej politycznej racjonalności; wybory to także okazja do protestu, uwolnienia emocji, zademonstrowania własnej tożsamości, wprowadzenia do świata polityki jakiejś nowej energii i nowych ludzi. Istnieje jednak podstawowa różnica między formacjami nawet radykalnie antysystemowymi a Partią Wielkiego Systemu, jaką w gruncie rzeczy jest PiS. Jarosław Kaczyński, coraz pewniejszy triumfu, nie ukrywa już ani siebie, ani swojej idei: jednego czystego etnicznie Narodu, z jednym Przywódcą, którego wolę egzekwuje silne i wszechobecne Państwo, w sojuszu z patriotycznym Kościołem. Tu konieczne są duże litery, bo koncepcji tej towarzyszy nieznośny, nadęty patos. 

Po spektakularnym upadku tzw. IV RP uwierzyliśmy (ja w każdym razie się przyznaję), że była to chwilowa anomalia. Wszystkie następne wybory zdawały się potwierdzać, że mimo katastrofy smoleńskiej, która dodała Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego partii jakiejś potężnej czarnej energii, jest już w Polsce komfortowa większość – zdecydowanie prounijna, prozachodnia, ceniąca sobie wolność osobistą i gospodarczą, dumna z osiągnięć. I uznająca PiS za partię nie tyle nawet konserwatywną, ile anachroniczną. A jeśli tak, to gdzie popełniono błąd, skoro ta, przez lata „obciachowa”, partia dziś może przejąć pełnię władzy?

Mierzymy się z tym pytaniem od miesięcy, kolejne hipotezy stawiamy także w tym numerze. Rozglądaliśmy się wstecz (jakie błędy popełniła rządząca formacja?), w przód (jakie ryzyko i lęki społeczne niesie przyszłość?), na boki (dlaczego w innych krajach też obserwujemy nawroty nacjonalizmu i ucieczkę od wolności?), do wewnątrz (skąd w nas taka spontaniczna nieufność i poczucie krzywdy?). Do wszystkich teorii tłumaczących niepowodzenia i załamania „obozu liberalnego”, od najprostszej – pechowa, nieoczekiwana porażka Komorowskiego, odejście Tuska, afera taśmowa, po najsubtelniejsze – zemsta prekariatu, przegrana wojna symboliczna itp., dodałbym, dziś mi najbliższą, teorię fatalistyczną: tej konfrontacji nie dało się wygrać. Środowiska liberalne, ze swojej natury, są dość bezbronne wobec zdeterminowanej i używającej nieuczciwych chwytów mniejszości, bo podejmując walkę metodami przeciwnika, musiałyby zaprzeczyć swej tożsamości.

Przypominam sobie dziesiątki przykładów z ostatnich lat, kiedy ludzie PiS przekraczali kolejne granice wstydu czy też bezwstydu, napotykając co najwyżej na wzruszenie ramion, zdziwienie, zażenowanie, czasem jakąś drwiącą polemikę. Morderstwo smoleńskie, Bredzisław – agent WSI, Bolek – ubek, Tusk – niemiecki pachołek, wspierany przez „niemieckie” lub „polskojęzyczne media”, uchodźcy – nosiciele pasożytów i mordercy niemowląt. Od dawna mamy ten problem z PiS, że nawet gdybyśmy, jak to liberałowie, upili się dopalaczami i dopalili marihuaną, nie nadążymy za produkowanymi codziennie przez lata pomówieniami, kłamstwami, oskarżeniami, nasze odpowiedzi zawsze będą słabsze, spóźnione, nie poświęcimy dziesięciu okładek POLITYKI braciom Karnowskim.

Rząd i partia Tuska, które może powinny z urzędu podejmować jakieś polemiki, prostować, tłumaczyć, przekonywać, nawet najgorsze ataki „olewały ciepłą wodą z kranu”. Cóż, jakoś nie chciało się wierzyć, że ścieki też mogą drążyć skałę i solidne sukcesy rozpadną się w końcu w kamieni kupę.

Scenariusze zdarzeń po ewentualnym przejęciu władzy przez PiS wciąż mieszczą się w dość szerokiej wiązce – od komedii, że jak wielokrotnie bywało, zaplączą się we własne nogi, pożrą z własnymi radykałami, ośmieszą się za granicą, wkurzą młodych itp., aż po tragedię – że zniszczą demokratyczne instytucje, połamią setkom tysięcy ludzi kariery i kręgosłupy, zadłużą kraj na dziesięciolecia, rozstroją i zwasalizują gospodarkę, wyprowadzą Polskę z Unii lub przynajmniej na jej margines.

Najgorsze, że nikt, być może nawet sam Prezes, nie wie, co mogą naprawdę oznaczać rządy PiS. Prezes, prawdziwy Lord Voldemort polskiej polityki, jedynie wzmacnia ciemną energię, która zawsze gdzieś w Polakach, podobnie jak w innych nacjach, tkwiła i tkwi. Uwalnia stare polskie demony: zawiść, ksenofobię, pazerność, mitomanię – nadając im imiona sprawiedliwości, patriotyzmu, solidarności, godności. Ale może nie mieć siły, żeby nad tymi demonami zapanować.

Wielu mówi, że te wybory są już przegrane, że większość głosujących Polaków, znudzona rozlazłością i arogancją Platformy, uwiedziona możliwością „dobrej zmiany”, da zgodę na zamordyzm. No to będziemy mieli nasz własny koniec historii, koniec trwającej ćwierć wieku przerwy w polskim pechu, niemożności, bezradności, prowincjonalizmie. Jak to było z tym złotym rogiem…?

Rzecz jasna, ponieważ w tych wyborach wszystko jest możliwe, możliwe jest i to, że Polska niepisowska potrafi się zmobilizować. A jak nie? To pewnie trzeba będzie zaczynać od nowa. Ale o tym pomyślimy później. Jeszcze nie wybiła godz. 21, w niedzielę 25 października, roku 2015.

Polityka 43.2015 (3032) z dnia 20.10.2015; Komentarze; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Dwudziestego piątego, po dwudziestej pierwszej"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną