Symboliczny obrazek: przed siedzibą Parlamentu Europejskiego z lewej demonstracja Klubów Gazety Polskiej z hasłami wspierającymi rząd. Z prawej prężą się maszty z flagami państw członkowskich – część z nich powstała w Stoczni Gdańskiej, kiedy Polska wstępowała do Unii. W głębi dziedziniec Bronisława Geremka. Jeden kadr i jeszcze jedno przypomnienie o pękniętej Polsce.
O tym, że może dojść do debaty o sytuacji w Polsce, mówiono tu już na początku grudnia, gdy zaczął się kryzys wokół Trybunału Konstytucyjnego. Wspominał o tym Martin Schulz, szef parlamentu, następca Jerzego Buzka, ale też znaczący europosłowie, w tym lider Europejskiej Partii Ludowej (EPP, do której należą PO i PSL) Manfred Weber, przywódca socjalistów Gianni Pittella i oczywiście wojowniczy szef liberałów Guy Verhofstadt.
8 grudnia w brukselskiej siedzibie PE pojawili się Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru, którzy w rozmowach z kierownictwem swoich eurofrakcji (PO – EPP, a Nowoczesna – Porozumienie Liberałów i Demokratów na rzecz Europy) apelowali, by na sesji plenarnej w połowie grudnia takiej debaty nie było.
O porządku obrad decyduje jednak Konferencja Przewodniczących, czyli szef PE oraz liderzy ośmiu frakcji. Standardowo decyzje zapadają w drodze konsensu, a gdy go nie ma, dochodzi do głosowania, z tym że waga głosu każdego z liderów frakcji uzależniona jest od liczebności grupy, którą reprezentuje.
Czy mogło zatem dojść do debaty o Polsce mimo sprzeciwu wszystkich 51 polskich europosłów? Mogło. Najlepiej widać to na przykładzie Węgier – premier Viktor Orbán stawał przed tą izbą już trzykrotnie.