Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Przestańmy zajmować się Wałęsą z teczek, rozmawiajmy o Wałęsie polityku

Giedymin Jabłoński / Wikipedia
Jest taka dziedzina, gdzie dylematy „Bolek czy nie Bolek” nie mają żadnego znaczenia. To rozmowa o Lechu Wałęsie – polityku sprawującym władzę.

Nie wyidealizowanym ani demonizowanym. Tylko o realnym polskim przywódcy. I tak zdecydowanie wolę o nim rozmawiać i tak się o niego spierać. Do czego wszystkich zachęcam.

Jest taka piosenka Kazika Staszewskiego (w jego scenicznym wcieleniu KNŻ) pod wdzięcznym tytułem „Sto milionów”. Pamiętacie? To z pozoru taki żart z wałęsowskiej frazy „sto milionów dla każdego”. Nota bene wtedy wyśmiewanej i uważanej za przejaw ekonomicznego prostactwa, a dziś całkiem bliskiej rozmaitym stosowanym na Zachodzie programom pobudzania koniunktury.

Sama piosenka jest opowieścią polskiego proletariusza. Klasowo bliskiego samemu Wałęsie. Robotnik jedzie tramwajem do huty, która (jeszcze) pracuje. A on złorzeczy prezydentowi. Przypomnijmy, że mowa tu o latach 1990–1991, które można nazwać gospodarczą hekatombą (jeśli ktoś uważa to słowo za przesadę, odsyłam do innego mojego tekstu na ten temat.

Przypomnijmy: w samym tylko 1990 r. wyhamowanie produkcji okazało się pięciokrotnie wyższe od zapowiadanego, a spadek PKB zamiast 3,5 proc. wyniósł aż 11 proc. Nastąpił też dramatyczny spadek stopy życiowej: średnie ceny w 1990 r. wzrosły 6–7 razy, a przeciętne pensje realne spadły o blisko 24 proc. Do tego doszło widmo bezrobocia. A najgorsze, że wszystkie wskaźniki były bardzo odległe od tego, co zakładali rządzący.

Nikt się do tego wtedy oczywiście oficjalnie nie przyznał. Ale dziś na podstawie wspomnień i dokumentów wiemy, że ekipa Balcerowicza utraciła kontrolę nad sytuacją. Jeszcze w listopadzie 1989 r. doradca ministra rządu Jeffrey Sachs mówił o „stu kilkudziesięciu tysiącach bezrobotnych”. Potem pojawiała się liczba 400 tysięcy, a w rzeczywistości pod koniec 1990 r. bez pracy było już milion Polaków. A wkrótce liczba ta miała się potroić.

Jednocześnie rządzącym nie udało się „zdmuchnąć inflacji”, co było przecież oficjalnym celem i uzasadnieniem terapii szokowej. Do poziomu jednocyfrowego udało się ją zbić dopiero pod koniec lat 90. To kontekst, w którym powstawały słowa tej piosenki. To skarga jednego robotnika na to, że inny robotnik i związkowiec (właśnie Wałęsa) logikę tzw. terapii szokowej poparł i stał się jej piorunochronem (jako szef związku), a potem jako prezydent tylko retorycznym kontestatorem.

Z punktu widzenia sporej części polskiego społeczeństwa (zwłaszcza jego dolnych warstw) Wałęsa polityk zawiódł. Czy mógł postąpić inaczej? Przez całe lata kanoniczna ocena planu Balcerowicza kazała nam wierzyć, że to było jedyne wyjście. Dziś już na szczęście można zgłaszać zdanie odrębne (ciekawych argumentacji odsyłam do mojej książki „Dziecięca choroba liberalizmu”). Albo przynajmniej przypominać tych, którzy wówczas takie zdanie zgłaszali (choćby Tadeusz Kowalik czy Karol Modzelewski), ale których nikt nie bardzo chciał słuchać.

Patrząc na chłodno na tamte wydarzenia, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ówcześni decydenci nie stanęli na wysokości zadania. Wśród nich Lech Wałęsa zajmował pozycję szczególną. Dysponował wówczas olbrzymim poparciem społecznym. I jako prezydent mógł z stać się tą siłą polityczną, która złagodziłaby negatywną siłę Balcerowiczowskiego szoku.

I Wałęsa nawet kilkakrotnie się do tego przymierzał. Gdy słucha się jego wystąpień z kampanii wyborczej 1990 r., widać, że szuka przynajmniej nowego języka. Innego niż forsowane przez obóz Mazowieckiego przeświadczenie o nieuchronności terapii szokowej. „Choć się z koncepcją zachodnią zgadzam, żeby zamykać niedobre zakłady, to wykonać – tego nie wykonam. Niech się obrażają, niech skaczą. Najpierw muszę otworzyć możliwości, żeby nie było tak, że ktoś chce pracować, a nie ma gdzie” – mówił w czasie spotkania z wyborcami w Ursusie.

I jeśli odcedzić z tej wypowiedzi charakterystyczny styl retoryczny przywódcy „S”, to mówi on tu jak klasyczny keynesista, który przeciwstawia się liberalnemu dogmatowi o prymacie wolnego rynku nad polityką.

Ostatecznie jednak Wałęsa, gdy już wybory wygrał, takiej lewicowej polityki w życie bynajmniej nie wcielił. Ani nawet nie podjął próby. Są dwa wytłumaczenia, dlaczego tak się stało. Przychylny Wałęsie publicysta Robert Krasowski w książce „Po południu” twierdzi, że prezydentowi nie pozwoliło rozwinąć skrzydeł rozpasane partyjniactwo wczesnej fazy III RP. Drugą interpretację dobrze oddał z kolei Antoni Dudek, który w swojej „Historii III RP” twierdzi, że w praktyce Wałęsa okazał się po prostu marnym politykiem bez pomysłu na swoją prezydenturę.

Gdy tylko zorientował się, że Belweder nie daje mu realnej władzy, na którą liczył, zaczął się wikłać w doraźne operacje obalania lub wzmacniania kolejnych rządów. Na gospodarkę nie znalazł w trakcie swojej prezydentury miejsca.

Oczywiście, że Wałęsa nie znał się na ekonomii. Ale nie musiał. Wystarczyłoby, gdyby zaufał swojemu instynktowi związkowego populisty. Przecież całe jego życie było jednym wielkim dowodem na to, jak ważnym instrumentem społecznym jest silny ruch pracowniczy. Gdyby nie on, nie doszłoby wszak do przemian politycznych w Polsce.

Dlaczego po roku 1989 Wałęsa nie potrafił znaleźć miejsca w nowej Polsce dla związków zawodowych? Nie rozumiał albo nie umiał wyartykułować, że są czymś w rodzaju pszczół w ekosystemie. Które, owszem, irytują niektórych swoim bzyczeniem i krążeniem wokół konfitur. Ale bez nich zostałby przerwany łańcuch pokarmowy i zagrożona zostałaby stabilność życia na planecie.

Czemu wreszcie tak łatwo dał się przekonać, że bezrobocie, bieda i społeczne wykluczenie muszą być ceną za wolność polityczną? To, że taką decyzję żyrowali wyalienowany partyjny technokrata Jaruzelski, inteligent Mazowiecki czy akademik ze skłonnościami do prorynkowego fanatyzmu Balcerowicz, to jeszcze można zrozumieć. Ale Wałęsa? Robotnik z wiejskim rodowodem i autentyczną związkową przeszłością? To już zrozumieć trudniej.

I to jest rzecz, o którą można (a może trzeba) mieć do niego pretensje. Oczywiście z uwzględnieniem faktu, że dramat ekonomiczny (i socjalny) pierwszej fazy transformacji w większym stopniu obciąża ówczesne rządy (od Rakowskiego po Suchocką). Ale przy ocenie postaci Wałęsy polityka od tego też absolutnie abstrahować nie można.

Proszę zwrócić uwagę, że temat współpracy z SB nie ma tu żadnej wartości. Nie był Bolkiem albo był nim tylko przez moment? A może cały czas się bał, że mu to wyciągną? W kontekście polityki gospodarczej jest to pozbawione znaczenia. Terapię szokową mógł korygować zarówno będąc, jak i nie będąc uwikłany w SB. Żaden Kiszczak by go przed tym nie powstrzymał.

I tak właśnie powinniśmy dziś o Wałęsie rozmawiać. Bez wchodzenia od razu na wysokie tony pozornie ważnych rozważań o jego miejscu w historii.

Dlaczego pozornie ważnych? Spróbuję wyjaśnić. Otóż podobno w Polsce są dwa obozy. Jeden chce utopić legendę Wałęsy w błocie. A drugi jest gotów bronić jego dobrego imienia do upadłego. Ale ja jestem gotów bronić tezy, że te obozy to tylko taki konstrukt myślowy, który sobie zbudowaliśmy. Nie bardzo wiadomo, po co.

Bo wydaje się, że nie ma w Polsce choćby jednej osoby, która w radykalny sposób zmieniła zdanie na temat swojej oceny postaci lidera „Solidarności”, odkąd z szafy Kiszczaka wydostały się papiery na jego temat. Jeżeli ktoś zna taką osobę albo zna kogoś, kto zna kogoś – w takim wypadku proszę się do mnie odezwać. Ale szczerze powiem, że raczej nie odezwie się nikt. Dlaczego?

Bo ludzie (wbrew temu, co zdaje się o nich myśleć wielu komentatorów) nie są idiotami. Rola Wałęsy w najnowszej historii Polski jest zbyt kluczowa, by mieć na jego temat opinię pobieżną i czarno-białą. Można mieć mniejszą lub większą wiedzę na temat „Solidarności” albo pamiętać lub nie pamiętać tamtych czasów. Ale każde dziecko wie, że (by użyć frazy rodem z Facebooka) „it’s complicated”.

Ba, nawet jak ktoś stawia sprawę twardo i mówi, że Wałęsa równa się „Bolek” – albo odwrotnie, że jemu żadne papiery nie są potrzebne, żeby był przekonany o krystalicznej uczciwości Wałęsy – to wcale nie znaczy, że taka jest definitywna i końcowa ocena tej postaci i jej wpływu na polską historię. Prawdopodobne, że taki ktoś mówi to, by dać wyraz jakiejś innej tezie, na przykład: „Wałęsa jednak ugiął karku, a trzeba pamiętać, że byli tacy, którzy nie ugięli”.

Albo (z drugiej strony): „Wara wam, maluczcy, od oceniania Lecha, nie wiecie, jak to jest być na samym szczycie”. I jedno, i drugie stanowisko będzie w jakimś tam stopniu uzasadnione.

Ten sposób rozumowania spokojnie można rozciągnąć na ocenę początków III RP. Bo to o nią toczy się tu ponoć gra. Ale tu znów trafiamy na ten sam konstrukt.

Ułudą jest kanoniczna opowieść o transformacji, która miała samych wygranych. Prezydent Komorowski próbował w kampanii wyborczej 2015 iść z tą narracją do wyborów i sromotnie przegrał. Bo była zbyt cukierkowa. I przez to niewiarygodna. Ale tak samo niewiarygodna jest opowieść o zmowie elit. Bo przekonanie, że wszystko załatwili ze sobą Kiszczak ze swoim agentem Wałęsą nad szklaneczką bułgarskiego koniaku – też jest nieprawdziwe.

Ignoruje (i to niezależnie od tego, jak głęboko uwikłany był sam Wałęsa) fakt autentycznej społecznej mobilizacji, jakim była Solidarność, i przecenia rolę omnipotencji jednostek w dziejach.

Ale tak z ręką na sercu: czy ktoś z Państwa wierzy tak całkowicie w jedną albo drugą opowieść? No przecież to oczywiste, że nie! I że każdy powie „it’s complicated” (albo po wałęsowsku: „za, a nawet przeciw”).

W końcu nawet najtwardsi kontestatorzy Magdalenki nie zeszli do podziemia i zaakceptowali nowy ład polityczny w Polsce. I nie jest też tak (to znów druga strona), że piewcy transformacji palą na stosach książki krytycznie rozliczające się z polskimi przemianami. Ba, czasem mogą się nawet merytorycznie pospierać.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną