To będzie długa wojna z użyciem wszystkich chwytów. Po pół roku przygotowań podkomisja MON, powołana przez szefa resortu Antoniego Macierewicza do ponownego wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, miała pokazać, „jak organizowano fałszerstwo”. Jednak salwa składała się ze strzałów samobójczych. Weźmy te, które miały być najbardziej sensacyjne. Ucięte sekundy nagrań z czarnych skrzynek? Oczywiście, ale komisja Millera w swym raporcie dokładnie wyjaśniła, dlaczego musiała „przekleić” ostatnie 1,5 sekundy nagrania z radzieckiej skrzynki fabrycznej do ścieżki ze skrzynki zamontowanej w tupolewie podczas jego eksploatacji w Polsce. I nie ma w tym nic dziwnego, bo polska skrzynka działała w ten sposób, że najpierw nagrywała krótki fragment do tzw. bufora pamięci, szyfrowała go, a potem zgrywała go do pamięci urządzenia. Bez zasilania, którego zabrakło w samolocie po zderzeniach z ziemią, zgrywanie zostało przerwane i 1,5 sekundy danych zniknęło bezpowrotnie w buforze skrzynki. W tupolewie doszło do awarii silnika, radiowysokościomierzy i generatora? Owszem, ale znów – po zderzeniu z brzozą, gdy samolot był już poważnie uszkodzony. Zresztą radiowysokościomierze wcale nie były uszkodzone – po prostu ze względu na silne przechylenie wyszły poza zakres dopuszczalnej pracy.
I wreszcie koronny dowód „manipulacji”, czyli nagrane w ramach dokumentowania prac komisji słowa Jerzego Millera: „Nasze ustalenia zostaną zderzone z ustaleniami rosyjskimi, (...) i jeżeli te dwa raporty będą różne, to będzie do tego cała teoria spiskowa zbudowana w społeczeństwie (...). Komisja i sam minister Macierewicz nie zwrócili jednak uwagi na inny fragment tej wypowiedzi, z którego jasno wynikało, o co chodziło Millerowi – by komisje polska i rosyjska pracowały na podstawie tej samej metody.