Chodzi o organizacje społeczne, nazywane pozarządowymi, czyli NGO. Nieoczekiwanie jedną z pierwszych ofiar tej wojny został wicepremier Piotr Gliński, morderczo ostrzelany z własnych szeregów (raport z frontu zamieszczamy tutaj). Ale polityczno-medialne natarcie trwa.
NGO, przypomnijmy, to bardzo nieprecyzyjne i w naszym języku kalekie określenie, obejmujące niesłychanie zróżnicowane formy aktywności społecznej. Rzadko są one ściśle pozarządowe, czyli w ogóle niekorzystające ze środków budżetowych czy wsparcia instytucjonalnego. Ale też pomoc publiczna zyskuje tu na ogół mnożnik w postaci osobistego, nieodpłatnego zaangażowania działaczy, wolontariuszy, sponsorów. Jedna złotówka zmienia się w trzy, pięć lub dziesięć. W dodatku te organizacje działają często w sektorach, dokąd administracja państwowa, z reguły zimna, bezosobowa, ograniczona priorytetami i procedurami, nie dociera albo gdzie byłaby dramatycznie niesprawna. Dla PiS NGO mają tę podstawową wadę, że należą do jakiegoś mętnego porządku „społeczeństwa obywatelskiego”, to znaczy nie podlegają bezpośrednio centralnemu Ośrodkowi Woli Politycznej, jak eufemistycznie jest nazywany Jarosław Kaczyński. A tam, gdzie PiS nie sięga, mogą się tworzyć gniazda oporu. Więc przy pomocy różnych narzędzi – od finansowych, przez kontrolne, po propagandowe – władza zamierza przetworzyć sektor pozarządowy w jakąś postać prorządowego.
Wyborcy i sympatycy PiS zapewne nie przejmą się losem atakowanych i zohydzanych w TVP działaczy oraz ich organizacji. Przeciwnie, mogą mieć swoistą satysfakcję.