Mamy dziś w Polsce do czynienia ze stanem krytycznym wiary. Nie chodzi tu o kryzys w obiegowym, potocznym rozumieniu tego słowa. To – jak go pojmuję – swoisty stan zawieszenia czy przesilenia. Ten szczególny moment, kiedy dotychczasowe doświadczenia oraz przypisane im formy trwają jeszcze, lecz objawiają już – w sposób niemal drastyczny i powszechnie – wyczerpanie, wyschnięcie, zużycie. Nie znaczy to jednak, że są absolutnie martwe. Przeciwnie: teraz właśnie, jakby w ostatnim zrywie, może nawet w akcie rozpaczy, z pisanym jej zaślepieniem, próbują na nowo napełnić się życiem, odzyskać moc.
Owo szaleńcze pragnienie wiary, zasklepionej w minionych kształtach, próbującej wszelako, jak mówi poeta, powrócić do istnienia, odczuwalne jest właśnie teraz w Polsce. Wiary doświadczającej – wcale nie w długim trwaniu, lecz gwałtownie – ogołocenia czy spustoszenia.
Puste świątynie, puste formy
Z jednej strony zatem, jak wskazują coroczne badania Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, radykalnie spadła u nas liczba dominicantes, czyli uczestników niedzielnych mszy. W 2014 r., schodząc po raz pierwszy poniżej sztywnej dotychczas i niemal symbolicznej bariery 40 proc., osiągnęła ona poziom 39,1 proc. Na niektórych obszarach owi dominicantes stanowią zaledwie jedna piątą (Warszawa) albo jedną czwartą (Zagłębie, Pomorze Zachodnie) wierzących, w większości zaś diecezji jedną trzecią. Wyjątkiem jest jedynie Polska południowo-wschodnia, zwłaszcza ziemia tarnowska i Podkarpacie. Katolicyzm staje się więc w Polsce – w podstawowym i praktycznym wymiarze religijnym, nie zaś w sferze kultury czy polityki, a tym bardziej w deklaracjach – religią zdecydowanej mniejszości. I najwyraźniej gwałtownie przybliżamy się do sytuacji w innych krajach Zachodu – sytuacji pustych kościołów.