Według oficjalnych i osobistych zapewnień Pani Premier Beata Szydło nie odniosła, na szczęście, poważniejszych obrażeń w wypadku rządowego auta, a inni, ciężej poszkodowani, są w dobrym stanie. Media przez parę dni rozkładały ten wypadek na śrubki, więc przebieg zdarzenia jest w zasadzie znany. Jeśli pominąć bezczelne oszustwo TVP, która w swojej animacji podwójną linię ciągłą zamieniła w przerywaną, fachowcy i amatorzy mówią to samo: młody kierowca, mimo migających z tyłu świateł rządowej kolumny, próbował skręcić w lewo, nie spodziewając się, że na pasie przewidzianym do ruchu w przeciwną stronę, odgrodzonym podwójną linią, znajdzie się uprzywilejowany pojazd. Potem gwałtowna reakcja kierowcy BOR, zjazd na pobocze i uderzenie opancerzonego pojazdu w drzewo. Tyle samego wypadku. Reszta to kontekst i następstwa.
Przede wszystkim, w stosunkowo krótkim czasie mieliśmy całą sekwencję vipowskich karamboli: pan prezydent, minister obrony narodowej, pani premier. Wszystkie skończyły się bez ofiar w ludziach – choć w każdym przypadku mogło dojść do tragedii; przy czym bardziej narażeni byli postronni użytkownicy drogi niż tzw. osoby chronione. Za każdym razem uprzywilejowane kolumny przemieszczały się po kraju, niekiedy z ogromną szybkością (prezydent, minister obrony) z błahych powodów: Andrzej Duda wracał z nart, min. Macierewicz pędził od o. Rydzyka, żeby zdążyć na galę przyznania Jarosławowi Kaczyńskiemu tytułu Człowieka Wolności; pani premier jechała na weekend do domu. Oczywiście można przyjąć, że ludzie władzy zawsze są w pracy i zawsze uprzywilejowani, ale – z punktu widzenia ich, powiedzmy, statutowych obowiązków służbowych – to jednak były podróże prywatne i (cytując jedno z ulubionych kampanijnych haseł Beaty Szydło) trochę „pokory”, tu akurat komunikacyjnej (koguty, syreny, kolumny aut, przejazdy na czerwonym świetle itp.