Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Amerykanie nie powstrzymają Macierewicza. Ale sytuację w polskiej armii zauważają i dosadnie komentują

Antoni Macierewicz, minister obrony Antoni Macierewicz, minister obrony Ministry of Defense of Ukraine / Flickr CC by SA
Minister obrony wykorzystuje do najgłębszych od dekad zmian w armii „okno możliwości” i korzysta ze spadku zainteresowania Polską u amerykańskiej administracji.

Ostatnia sytuacja, w której Amerykanie ostro i bezpośrednio próbowali interweniować w polskie sprawy obronne, zdarzyła się prawie pięć lat temu. Chodziło o plany reformy systemu kierowania i dowodzenia, które w ówczesnym kształcie miały likwidować Dowództwo Wojsk Specjalnych. Było to zaledwie cztery lata po podpisaniu strategicznego porozumienia z amerykańskim SOCOM (dowództwem operacji specjalnych), które nadało polskim specjalsom status najbliższych współpracowników sił specjalnych USA na świecie.

Porozumienie w krótkim czasie doprowadziło polskie siły specjalne do liderów w NATO. Planowane wówczas zmiany niepokoiły Amerykanów, że zbudowany z ich udziałem – i im potrzebny potencjał – zostanie zmarnowany.

Wtedy szef wojsk specjalnych USA adm. William „Harry” McRaven zdecydował się sformułować swoje zastrzeżenia w liście wysłanym do ówczesnego ministra Tomasza Siemoniaka, choć dyskusja z Amerykanami na ten temat trwała kilka miesięcy. Temat był podejmowany w czasie licznych w owym czasie wizyt dowódców amerykańskich sił specjalnych – i z Florydy, gdzie mieści się dowództwo centralne, i ze Stuttgartu, gdzie mieści się kwatera europejskiego dowództwa operacji specjalnych USA.

Polskie nowe siły specjalne to amerykańska inwestycja

Polski rząd wysłuchał argumentów i nieco zmienił koncepcję, rezygnując z podporządkowania jednostek specjalnych poszczególnym rodzajom wojsk i pozostawiając quasi-niezależne dowództwo wojsk specjalnych z siedzibą w Krakowie.

Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że chyba tylko osobowości adm. McRavena, jego europejskiego podwładnego gen. Michaela Repassa i ich polskich kolegów generałów – Potasińskiego, Patalonga i Guta – należy zawdzięczać to, że w ogóle doszło do takiego rodzaju interwencji.

Zostawiając na chwilę na boku kwestię narodowej dumy i suwerenności decyzji o strukturze wojska – do których każde państwo NATO ma niezależne prawo – trzeba sobie zdawać sprawę, że polskie nowe siły specjalne to w znacznej mierze amerykańska inwestycja. Gen. Repass szacował, że warta była ok. 100 mln dolarów rocznie, przeznaczanych głównie na ćwiczenia. Zapewne sprzyjała też demokratyczna administracja w Waszyngtonie, traktująca Polskę z większą troską niż te republikańskie.

Może aparat urzędniczy w Departamencie Stanu i Pentagonie ciągle pamiętał, że to za czasów demokratycznej administracji Billa Clintona Polska, Czechy i Węgry zostały przyjęte do NATO – na pewno pracowali w nim nadal ci sami ludzie. Kiedy dostali sygnał, że w polskim wojsku coś niedobrego może się stać – nie wahali się działać.

Amerykanie robią swoje

Teraz oczywiście jest inaczej. Po pierwsze, administracja Donalda Trumpa cały czas nie stanęła na nogi. Cały czas zajęta jest bardziej tworzeniem własnej tożsamości, czasem naprawianiem własnych błędów. Po drugie, fala odejść w Departamencie Stanu z pewnością dotknęła ludzi sympatyzujących z Demokratami i ich sposobem myślenia o Polsce. Całkiem niedawno na emeryturę odszedł jeden z największych przyjaciół Polski w amerykańskiej dyplomacji, były ambasador w Warszawie Daniel Fried.

Sam Szef w Białym Domu mówi zaś, że USA nie mają zamiaru ani być policjantem świata, ani wtrącać się za bardzo w to, co dzieje się w Europie. Po kolejne, Trump narzucił Pentagonowi tyle nowych zadań: od opracowania nowego większego budżetu obronnego i sposobów jego sensownego wydatkowania, po wymóg nowej strategii walki z Państwem Islamskim. Generałowie naprawdę mają co robić, na szczęście ci w Europie nadal realizują plan Obamy i nie ma sygnałów, by nowy szef Pentagonu chciał go zmieniać.

Geografia po naszej stronie

Amerykanie robią swoje, ale nie z uwagi na Polskę, aktualny rząd w Warszawie czy też konkretnego ministra obrony – mimo że ten ostatni robi wiele, by przekonać opinię publiczną, że przed nim nie tylko instytucji NATO, ale i żadnych sojuszniczych wojsk w Polsce nie było. W tym sensie Polska ma szczęście, że po raz kolejny – tak jak to było w drugiej połowie lat 90. – nurt zmian geopolitycznych niesie kwestie naszego bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie jeszcze pozostają interesy bezpieczeństwa Ameryki.

Jesteśmy też w NATO, a Sojusz na nowo i na serio zauważył, że poza rolą „dostarczyciela bezpieczeństwa” na zewnątrz musi też dbać o obronę terytorium własnych członków. A geografia sprzyja nam w tym sensie, że bez Polski niemożliwa jest obrona najbardziej na północny wschód wysuniętej części terytorium traktatowego, czyli trzech niewielkich i słabo uzbrojonych krajów nadbałtyckich. Stąd na polskim terytorium sztab i trzon sił odwodowego zgrupowania amerykańskiego na zachodzie, stąd szybko przemieszczająca się piechota zmotoryzowana na północnym wschodzie, stąd pododdziały lotnictwa sił lądowych wyposażone w helikoptery bojowe. Stąd amerykańscy dowódcy różnych szczebli, którzy prawie już „zamieszkali” w Polsce, głównie w pobliżu własnych wojsk ćwiczących na poligonach.

Sekretarz obrony nie znalazł czasu dla Polski

Zwróćmy jednak uwagę, że wszystko to dzieje się bez wizyt na wysokim szczeblu politycznym. W ostatnich miesiącach rządów administracji Obamy uderzające było to, że do Polski nie przyjechali ani odchodzący prezydent, ani sekretarz stanu John Kerry, ani sekretarz obrony Ash Carter. Nikt z nich nie odwiedził kraju, w którym dzięki ich decyzjom za kilka tygodni i miesięcy miało się pojawić w sumie 5–6 tys. amerykańskich żołnierzy! A to kontyngent, wedle ostatnich dostępnych danych prezentowanych w Kongresie, porównywali z tym, który na Bliskim Wschodzie walczy z Państwem Islamskim.

Jeszcze bardziej uderzające jest to, że dwustronnego spotkania na szczeblu ministra obrony czy prezydenta nie odbył nowy amerykański sekretarz obrony Jim Mattis, przebywający w lutym przez kilka dni w Europie. Znalazł czas dla prezydentów trzech krajów nadbałtyckich i przyjął ich na osobnej rozmowie. Spotykał się z szefami obrony Niemiec i Belgii. Ale nie Polski.

Wcześniej to polski minister obrony musiał pokonać ponad tysiąc kilometrów w jeden dzień, by spotkać się w Żaganiu z generałem Frederickiem Hodgesem i zapowiedzieć przyjazd amerykańskiej pancernej grupy bojowej. Generał nie chciał bowiem skorzystać z zaproszenia do Warszawy, mimo że minister tego samego dnia po południu musiał być w Stalowej Woli na podpisaniu rekordowej umowy na armato-haubice Krab.

Również później, gdy amerykańskie wojska już przyjechały, nie doszło do wizyty w Warszawie ich dowódców, dowódców europejskich i naczelnego dowódcy sił NATO w Europie. Ten ostatni zresztą mimo zapowiedzi strony amerykańskiej wcale nie przyjechał. Ma się pojawić w kwietniu, kiedy Polska po raz kolejny witać chce amerykańskie wojska, tym razem przyjeżdżające w ramach misji NATO. Jako naczelny dowódca tych sił gen. Curtis Scaparrotti takiej okazji zapewne nie ominie.

Czy poza trudnościami z ustaleniem spotkań na najwyższym szczeblu Amerykanie mają inne możliwości demonstrowania niezadowolenia zmianami w Polskiej armii? Wydaje się, że ograniczanie ich obecności wojskowej w Polsce nie wchodzi w grę, bo wpisana jest ona w koncepcję całego NATO i nie może zależeć od postawy konkretnego rządu czy ministra. Po próbie puczu i czystkach w armii w Turcji Amerykanie ani nie zmniejszyli swojego zaangażowania wojskowego, ani nie wycofali baz.

Odejścia generałów zostały odnotowane

Oczywiście nie znaczy to, że nie mają swojego zdania – nawet je wyrażali. W Polsce sytuacja rzecz jasna nie jest tak drastyczna, ale miejmy pewność, że odejścia dowódców – Różańskiego, Tomaszyckiego, Guta i szefa sztabu Gocuła – zostały w kręgach wojskowych dosadnie skomentowane.

Miejmy świadomość, że antyniemiecka kampania, rozpętana po brukselskim szczycie na szczeblu politycznym i medialnym, musi zastanawiać dowódców Bundeswehry, którzy w ostatnich latach z polską armią rozwinęli współpracę na niespotykaną wcześniej skalę. Wiedzmy też, że uznawane w części opinii europejskiej za niedemokratyczne działania rządzącej w Warszawie partii mogą zmniejszać chęć do współpracy naszych partnerów znad Bałtyku – sojuszniczej Danii, a także pożądanych jako partnerzy obronni Szwecji czy Finlandii. To wszystko, może nie wprost, ale wpływa na nasze bezpieczeństwo militarne – a przynajmniej psuje atmosferę.

Można jednak stwierdzić, że tak jak Polska ma szczęście, że jesteśmy w NATO i że całość naszych interesów bezpieczeństwa pokrywa się ze skrawkiem interesów USA, tak samo szczęście ma minister Macierewicz.

W obecnej sytuacji, kiedy Sojusz szykuje się do obrony przed potencjalnym atakiem ze strony Rosji, nikt nie zastanawia się, czy odejścia generałów już przekroczyły krytyczny punkt i czy polski minister obrony może być uznany za wiarygodnego partnera. Tym bardziej że „na papierze” wszystko jest OK – 2 proc. PKB na armię wydajemy, ponad 20 proc. z tego idzie na jej modernizację, ogłosiliśmy powiększenie potencjału kadrowego sił zbrojnych o połowę i nie zapominamy o międzynarodowych zobowiązaniach, nie tylko w ramach NATO.

Nie ma się do czego przyczepić, choć ludzi żal. Po odchodzących przyjdą nowi, nie tylko zresztą u nas. Gen. Hodges kończy kadencję dowódcy US Army Europe jesienią tego roku, obecny szef sztabu US Army gen. Mark Milley odejdzie latem 2018 r. Spośród dowódców osobiście znających i pamiętających polskich oficerów u władzy w Waszyngtonie pozostaną sekretarz obrony Jim Mattis i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Herbert McMaster, ale oni mają na głowach większe zmartwienia niż Macierewicz.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną