Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Dobrymi apelami (…) jest wybrukowane

Nie zamierzam twierdzić, że tylko prawica ponosi winę za obecny konflikt w Polsce. Nie zamierzam twierdzić, że tylko prawica ponosi winę za obecny konflikt w Polsce. Mirosław Gryń / Polityka
Nie zamierzam twierdzić, że tylko jedna (mianowicie prawicowa) strona ponosi winę za obecny konflikt w Polsce.

Konflikty polityczne nie są oczywiście niczym nowym i nigdy nie były prowadzone w białych rękawiczkach. Wszelako jeśli nie były stowarzyszone z wojnami, dotyczyły elit walczących o władzę, dającą realne lub zmitologizowane profity jej dzierżycielom, natomiast zwykli ludzie przeważnie mieli zdrowy dystans do nieraz nienawistnej wrogości panującej pomiędzy przywódcami rywalizujących orientacji.

W obecnej Polsce to się zmieniło. W miasteczku, w którym mieszkam, jest pewne małżeństwo o odmiennych poglądach politycznych. Ponoć zajmują odrębne piętra i mają oddzielne radia i telewizory. Mam znajomego, doktora nauk technicznych, prowadzącego blog polityczny. Oto jeden z jego wpisów: „Są granice szubrawstwa! W związku z tym, mając na uwadze naszą polską irracjonalną skłonność do politycznej amnezji i patologiczną inklinację do wybaczania draństw wyrządzonych narodowi postanowiłem łobuzom z Platformy Obywatelskiej […] przypomnieć zdawałoby się oczywiste oczywistości, o których niektórzy już niestety nie pamiętają”.

Dalej jest lista (przytaczam tylko niektóre szubrawstwa: rechot przy obrażaniu śp. Lecha Kaczyńskiego i perfidnym prowokowaniu jego umęczonego brata, drwiny z rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, dorzynanie watah, okrzyki o bydle, demonstrowanie wynaturzonej nienawiści i duszenie wolności). I konkluzje: „Przypominam wam te wasze niegodziwe draństwa nie tylko, jako prawicowy bloger, lecz jako uczciwy Polak myślący z troską o państwie. Tak, tak gagatki! My polski naród już wam dziękujemy! (…) Zaś wszystkim miłośnikom Platformy Obywatelskiej (…) solidny rachunek sumienia w Wielkim Poście”.

Wierni ignorują apele biskupów o wzajemny szacunek

14 marca 2017 r. episkopat zaapelował: „W perspektywie zbliżających się Świąt Wielkanocnych biskupi zwracają się do wszystkich stron życia politycznego i społecznego z gorącym apelem o wzajemny szacunek, o autentyczną i roztropną troskę o dobro wspólne, o pojednanie i budowanie jedności i pokoju”. Biskupi nie po raz pierwszy wypowiedzieli się w podobny sposób w ostatnich kilkunastu miesiącach.

Wszystkie okazały się nieskuteczne, co uzasadnia przewidywanie, że ten z 14 marca podzieli ten sam los. Nie sądzę, aby wezwań hierarchów posłuchało wspomniane małżeństwo lub zacytowany bloger. Wszyscy troje deklarują się jako katolicy, ale nie wygląda na to, aby byli skłonni przekazać znak pokoju swoim adwersarzom, nawet w Wielkim Poście i po solidnym rachunku sumienia. Uogólniając to spostrzeżenie: jest tak dlatego, że natężenie obecnego konfliktu politycznego w Polsce radykalnie podzieliło katolików.

Rzecz nie tylko w tym, że apele ludzi (nie tylko biskupów) Kościoła są ignorowane przez wierzących. Problem polega bardziej na tym, że są one niezgodne z praktyką rodzimych duchownych. Jest bowiem tak, że kościelni głosiciele werbalnie szlachetnych apeli jednoznacznie opowiadają się tylko za jedną stroną polskiego konfliktu politycznego. Tolerują np. takie stwierdzenia, jak np. p. Rydzyka: „Nie dajcie się skazić złem idącym z różnych stron. Te układy, te partie... Jak oni kłamią, to jest obrzydliwe. PSL, ci z Platformy czy ta Nowoczesna... Boże, jak to kłamie!”.

Wielebny redemptorysta już nawet nie ukrywa, że opowiada o jakiejś amorficznej, odpersonalizowanej masie, o jakimś „to”. Pan Oko, równie wielebny ksiądz, stwierdził (w związku z odwołaniem wykładu R. Kiessling, radykalnej działaczki antyaborcyjnej): „Bojówki marksistowskie, które protestowały przeciw temu spotkaniu na UJ, to ludzie zdolni do przestępstwa”. Pan Bortkiewicz, też duchowny, profesor teologii w Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, myśląc o Ojczyźnie, postuluje, aby opozycję wsadzić za kratki, aby tam mogła realizować swoje pomysły obalenia władzy.

Nie spotkałem się z ani jednym głosem publicznego sprzeciwu ze strony biskupów wobec takich wypowiedzi. Nie są wyjątkiem, bo podobnych przykładów można przytoczyć bardzo wiele. Znakomicie konkurują z tym, co opowiadają zwykli ludzie, np. wspomniany bloger.

Kto mówi językiem nienawiści?

Nie zamierzam twierdzić, że tylko jedna, mianowicie prawicowa, strona ponosi winę za obecny konflikt w Polsce. To prawda, że p. Bartoszewski użył terminu „bydło”, a p. Sikorski powiedział o dorzynaniu watahy. Obaj jednak wyjaśnili, o co im szło, zwłaszcza to, że nie mieli na myśli Polaków en bloc czy nawet wszystkich polityków stojących po przeciwnej stronie sceny politycznej.

Obecna opozycja, będąca poprzednią władzą, też nie przebiera w słowach, i to w sposób nieraz naganny. Niemniej nie opowiada o zdrajcach, łotrach, szubrawcach, gorszym sorcie czy złodziejach, w przeciwieństwie do liderów polskiej prawicy, z tym najważniejszym włącznie. Istotne jest nie tylko to, że stosowanie tych i podobnych epitetów staje się notorycznym obyczajem prawicy, ale także to, iż jej przedstawiciele, zarówno prominentni, jak i szeregowi, nie uważają języka, jakiego używają, za coś niewłaściwego czy nagannego.

Ponadto inwektywy ze strony prawicy na ogół adresowane są do wszystkich, którzy myślą inaczej niż ona. Można nie lubić p. Tuska, ale gdy p. Krasnodębski, europoseł, wykładowca m.in. kilku katolickich uniwersytetów, powiada, że obecny przewodniczący Rady Europejskiej powinien, dla jasności, jak prawi, przyjąć obywatelstwo niemieckie, to – proszę mi wybaczyć niezbyt eleganckie skorzystanie z nazwiska – zdębieć na krasno z wrażenia. Ciekawe, czy p. Krasnodębski zrzeknie się tytułu profesora, nadanego mu przez Wolne Miasto Hamburg.

Pani Pawłowicz, znana parlamentarzystka, tak oto skwitowała antyrządowe protesty, m.in. ten tzw. czarny: „To są ludzie, którzy są zdolni do wszystkiego, którzy idą do esbeków i się z nimi kumają. Będę się trzymała od nich daleko. Muszą odczuć, że zrobili coś naprawdę złego. Tym bardziej że już wiemy, iż im nie chodzi o żadną dyskusję, ale o dehumanizowanie, ośmieszanie, diabolizowanie”.

Można jednak zapytać o związek wypowiedzi świeckich polityków ze stanowiskiem większości ludzi Kościoła. 24 grudnia 2016 r. pan Gądecki, arcybiskup i przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, wezwał do poszanowania demokratycznie wybranej władzy. Nie znam jednak oświadczenia żadnego z polskich biskupów ani też jakiegoś ich gremium wzywającego demokratycznie wybraną (w 2015 r.) władzę do poszanowania obywateli, także tych, którzy na nią nie głosowali.

I to jest esencja rozważanego problemu, polegająca na tym, że stronnicze stanowisko polskiego Kościoła w sprawach politycznych jest dla jednych niewiarygodne, natomiast dla innych stanowi alibi usprawiedliwiające operowanie językiem nienawiści. Wprawdzie nie odwołuję się do internetowego planktonu w postaci anonimowych komentarzy, ale zdaniem specjalistów poziom tzw. hejtu, zwłaszcza prawicowego, w „Internet.pl” jest znacznie większy niż w innych zakątkach świata.

Prawica nie odróżnia sacrum od profanum

Prawica (nie twierdzę, że tylko ona) zawsze i wszędzie była skłonna uważać się za lepszą. Nietrudno to zresztą wyjaśnić, ponieważ ideologie prawicowe są oparte na głęboko zinternalizowanych autorytarnych światopoglądach. Ideologiom liberalnym, nawet centrowym, przytrafia się to znacznie rzadziej. Prawicowcy są bardzo często ludźmi albo głęboko religijnymi, albo takich udają, ale ta różnica nie jest istotna dla jakości dyskursu publicznego.

We współczesnej Polsce zdarzyła się rzecz osobliwa, mianowicie prawicowość jest identyfikowana z konserwatyzmem jawnie opartym na religii. Ten związek wcale nie jest konieczny. Krakowscy konserwatyści, tzw. stańczycy, byli ludźmi religijnymi, ale umieli odróżnić profanum (Bogu, co boskie) od sacrum (władzy, co jej), natomiast współczesna polska prawica tego nie potrafi. Dlatego rozmaite kwestie, które powinny być politycznie rozdzielone od religijnych, są sakralizowane, w szczególności uzasadniane frazeologią religijną.

Można przyjąć, że propozycja, aby Sejm specjalnie uczcił objawienia fatimskie, jest niepoważna, machnąć ręką na niczym nieusprawiedliwioną obecność symboli religijnych w miejscach publicznych czy traktować „tak mi dopomóż Bóg” w rozmaitych przysięgach funkcjonariuszy państwowych jako element rutynowego ceremoniału, niemający, jak życie pokazuje, specjalnego znaczenia. Wszelako gdy fundamentalne sprawy państwowe, jak edukacja, obronność i kształt prawa rodzinnego, są podejmowane, a nawet rozstrzygane z perspektywy religijnej, sytuacja zaczyna wyglądać poważnie.

Kościół nie tyle łagodzi konflikt, ile go pogłębia

Rzecz dotyczy nie tylko brania pod uwagę katolickiego (bo o ten chodzi) punktu widzenia, ale presji Kościoła (nie przeczą temu głosy sprzeciwu ze strony poszczególnych kapłanów) w kierunku realizacji jego dyrektyw, np. w sprawie związków homoseksualnych, aborcji, przemocy w rodzinie czy antykoncepcji.

Może symbolem tej sytuacji była wypowiedź p. Sowy, znanego i wcale nie „jastrzębiego” publicysty katolickiego, że episkopat pozwoli na sejmową dyskusję wokół projektu zmian tzw. ustawy antyaborcyjnej. Trudno się więc dziwić, że p. Bortkiewicz nadal zasiada w Narodowej Radzie Rozwoju przy Prezydencie RP, w jej sekcji dotyczącej kultury, tożsamości narodowej i polityki historycznej, a p. Duda nie widzi nic zdrożnego w tym, że jego nominat proponuje wysłać opozycję do więzienia. Skoro biskupi nie mają zastrzeżeń do tez p. Bortkiewicz, byłoby przecież niezrozumiałe, aby głowa państwa wyrażała jakieś obiekcje w tym względzie.

Powtarzam raz jeszcze, że obecna sytuacja w Polsce tym się charakteryzuje, że pęknięcie społeczne dzieli samych katolików, podobnie zresztą jak niewierzących. A ponieważ episkopat czy ogólniej cały polski Kościół faworyzuje tylko jedną stronę sceny politycznej, nie ma moralnego prawa do arbitrażu w postaci wezwań do narodowego pojednania. Dla jednych jest niewiarygodny, bo stronniczy, a ci, którzy kierują się jego wskazaniami, pogłębiają omawiane społeczne pęknięcie.

W rezultacie Kościół instytucjonalny nie tyle łagodzi ten konflikt, ile go pogłębia. W szczególności jeśli jednak katolik niepopierający PiS jest traktowany jako zdrajca, także przez swoich domniemanych duchowych przewodników, trudno oczekiwać, że apele o narodowe pojednanie, formułowane przez episkopat, przekonają tych, co są poniżani rzeczonym epitetem i to podwójnie, bo zarówno ze strony władzy, jak i jej religijnego patrona.

Czy może być inaczej? Tak, co ilustruje moje osobiste wspomnienie. Kościół zawsze uważał, i trudno się temu dziwić, ateizm za zło, potrafił się niekiedy wznieść ponad taką postawę. Gdy chciano mnie wyrzucić z pracy w 1982 r., nie było mi wesoło, ponieważ przebąkiwano o budowie specjalnego obozu dla pasożytów społecznych. Niejaki ks. Józef Życiński powiedział mi: „Nie martw się, zatrudnimy cię jako wykładowcę w seminarium duchownym”. Gdy zapytałem, czego ateista mógłby tam uczyć, odparł: „Przecież nie będziesz wykładał teologii, tylko logikę”.

Nie trzeba było przy tym żadnego pojednania, bo wystarczyło zwykłe zrozumienie sprawy i najzwyczajniejsza ludzka solidarność. Teraz mogę wstawić brakujące słowo w tytule, który ostatecznie brzmi: „Dobrymi apelami piekło jest wybrukowane”, zwłaszcza jeśli pochodzą od tych, którzy zawodowo trudnią się prowadzeniem ludzi do raju, ale czynią to w kontekście podziału obywateli na lepszych i gorszych.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną