Jesienią 2016 r. czas wydawał się sprzyjać kobietom. Podczas gdy Polki wychodziły gromadnie na ulice, w trzech innych krajach ważyły się losy tych, które spróbowały sięgnąć po najwyższe stanowiska w państwach. W drugich turach wyborów prezydenckich startowały jednocześnie Hillary Clinton w USA, Cecka Czaczewa w Bułgarii i Maia Sandu w Mołdawii. Na półkach księgarń stały książki pisane przez socjologów mówiące, że XXI w. będzie stuleciem kobiet, a nowy typ podmiotowości, wyposażony w kobiece, miękkie kompetencje, miał być odpowiedzią na trudności współczesnej polityki i gwarancją pokoju.
Żadna z kandydatek na prezydentkę nie zdobyła mandatu, a próby powtórzenia w Polsce wielkiego sukcesu czarnego poniedziałku udały się połowicznie. Więc co z tym stuleciem kobiet?
Zwłaszcza przegrana Clinton była dla wielu ogromnym zaskoczeniem. Analizując przyczyny porażki, wspominano Sheryl Sandberg, szefową operacyjną Facebooka. W opublikowanej właśnie książce „Włącz się do gry. Kobiety, praca i chęć przywództwa” przekonywała, że merytokratyczne zasady gry społecznej nie przekładają się na powszechny awans kobiet dlatego, że one same nad tym nie pracują, a skupiają się na byciu lubianą czy na dzieciach. Tytułowe włączanie się do gry miało oznaczać nową, bardziej zaangażowaną postawę kobiety w jej zawodowej roli.
Niestety, wbrew optymistycznym osądom Sandberg merytokracja jako system uzależniający sukcesy od zdolności i zaangażowania nawet w Ameryce jest częściej utopią niż rzeczywistością. W Polsce, choć wydawało się, że partie polityczne, media czy koncerny dały się przekonać do kobiet, w praktyce chodziło o twarz, najlepiej ładną, nie głębsze zmiany społeczne. Postawiono na lalki (SLD i Magdalena Ogórek), lojalne kontynuatorki linii nieobecnego wodza (PO i Ewa Kopacz), a nawet na marionetki (PiS i Beata Szydło).