Kraj

Zderzenie dwóch rewolucji

Wszystkie grzechy opozycji. Po pierwsze: wyjdźcie na ulice

Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru Andrzej Iwańczuk / Reporter
Grupom opozycyjnym w Polsce marzy się drobny lifting. A potrzebują radykalnej zmiany.

W Polsce na kursie kolizyjnym znalazły się dwie rewolucje. Z jednej dziwaczna, zaściankowa, populistyczna próba stworzenia opresyjnego państwa, zorganizowanego wokół idei zemsty. Z drugiej rozedrgany wielością, nieopisany jeszcze bunt nie tylko przeciw żenadzie PiS, ale i przeciw tym, którzy partii zła pozwolili wyrosnąć, podlewając ją swym cynizmem, kunktatorstwem, intelektualnym lenistwem.

Polityczne wzmożenie sprawia, że komentarzy i wywiadów w mediach przybywa jak grzybów po deszczu. Niestety, nawet najciekawsze – jak np. Aleksandra Smolara z Wojciechem Maziarskim – nie pokazują tego zderzenia. Rozmowa w „GW” zaczyna się od fascynujących obu rozmówców rozgrywek gabinetowych, analizuje siłę i słabości PiS, rolę i pozycję prezydenta, dotyka kwestii młodych. A gdy wiedziony intuicją redaktor pyta Aleksandra Smolara o to, czy to bunt przeciw całej scenie politycznej, ten odpowiada: „Oczywiście głównie przeciw PiS, który dorzyna demokrację”.

A ja bym, panie Prezesie, nie był taki pewien tej oczywistości.

Problemem opozycji są jej liderzy

Prawie wszystkie komentarze, które czytałem lub przeglądałem, opisują świat z perspektywy fotela statecznego analityka i publicysty lub byłego polityka. Wszyscy co najwyżej upominają opozycję parlamentarną.

Tymczasem bez kopa, który wysadzi liderów partii opozycyjnych i ich kamaryle z siodła, nie uda się posłać do lamusa zagrzebanej w okopach Św. Trójcy, pokracznej kasty rządzącej obecnie.

Problemem w partiach opozycyjnych są obaj liderzy, ale nie tylko oni. Widać, jak mimo ogromnego wsparcia setek tysięcy ludzi, sędziowie SN i NSA niewiele zrozumieli, albo jak mało mają odwagi, by ratunku nie szukać w formalnych kruczkach.

Mocne słowa? To proszę. 1 sierpnia przez centrum stolicy przeszedł marsz ONR, organizacji jawnie nawiązującej do przedwojennych ruchów faszystowskich, postulującej wyjście z Unii itp. Naprzeciw z hasłami o zhańbionej Warszawie stanęła grupka Obywateli RP wspartych przez kilkunastu wrażliwych ludzi. Otoczyła ich policja, chroniąc przed dziesiątkami łysych osiłków. Czy myślicie, że był tam choć jeden poseł lub senator partii opozycyjnej? Nie. Sprzeciwiają się złu i próbują zrozumieć świat na wakacjach albo w innych punktach Polski. Niestety, w dniu rocznicy wybuch Powstnia Warszawskiego nie było ważniejszego niż ten obok legendarnego wejścia do kanału na pl. Krasińskich.

Czy pani prezydent Warszawy zrobiła skutecznie coś, by tego hańbiącego marszu przynajmniej tak nie eksponować? Nie. A prezydent Białegostoku zrobił. Po ostatnich wyrokach NSA i SN, nie szedłbym też po pomoc do sądu, na pewno znajdzie się kruczek, który nie pozwoli nawet pochylić się wnioskiem o delegalizację ONR.

Takich przykładów lekceważenia zachodzących procesów mamy wiele.

Podczas rozprawy poseł Joanny Scheuring-Wielgus (nota bene jednej z bardziej otwartych na zmiany) przeciw ks. Jackowi Międlarowi pod drzwiami sali sądowej zgromadziło się niemal 100 osób z różnych organizacji i ruchów antyfaszystowskich oraz oczywiście koledzy z Nowoczesnej.

Na pierwszych rozprawach ObywateliRP, czy np. Jana Śpiewaka nie było ani jednego posła, ani nawet asystenta posła. Też na tych łączach solidarność działa tylko w jedną stronę.

Opozycja na pokaz

Czy wyobrażacie sobie, że jeden z prominentnych polityków opozycji zasiadających w radzie ważnej fundacji z listu dowiedział się, że już w niej nie zasiada? Biedak nie zorientował się, że wcześniej przez Sejm PiS przeprowadził cały zestaw ustaw, który pozwolił wysadzić stary zarząd w powietrze. Tu nie mówimy o odważnym wyjściu na ulice czy o solidarności wymagającej poświęcenia odrobiny czasu. Tu chodzi o zwykłe śledzenie procesu legislacyjnego. Podstawowa robota, za którą bierze się pieniądze.

Niestety, politycy – również opozycji – śledzą pilnie jedynie obiektywy kamer i tak się ustawiają, by zawsze znaleźć się w ich oku, a przy tym nie ubrudzić garnituru.

Ich nieporadność widzimy codziennie, gdy jakiś dziennikarz dociśnie ich pytaniem, lub na wiecach, kiedy ze sceny próbują porwać tłum drętwymi mowami. Efekt jest taki, że na większości demonstracji organizatorzy proszą: „no logo”. Albo wręcz piszą, tak jak animator protestu w Poznaniu: „Słyszałem, że ma być u nas Ryszard Petru. Zapraszamy, ale na widownię, by zapisywać głosy poznaniaków”.

W świecie polityki o prawdziwej zmianie nadal nie ma mowy. Nie leży ona bowiem w interesie liderów partii opozycyjnych ani w interesie zdecydowanej większości posłów, których główną ambicją jest trwać. Ona nie mieści się w ich głowach, bo wymagałaby zmiany paradygmatu działania, wyjścia ze schematów, w których tkwią od lat, tak w sferze zasad uprawiania polityki, jak języka. Być może poświęcenia kariery dla dobra ojczyzny, a na pewno poświęcenia swojego ego. Bo przecież bez wyciągnięcia ręki do zgody przynajmniej do części elektoratu PiS i bez szczerego uderzenia się we własne piersi nie ma szans na zwycięstwo.

Potrzeba radykalnych zmian

Posłowie, inaczej niż opozycja pozaparlamentarna, cały czas uważają, że to nie jest walka o życie, o kraj, a jedynie gra. Są tacy, co mimo ambicji stoją w cieniu, kalkulując i licząc na osłabienie konkurentów we własnym obozie, inni mówią, że ich projekt kariery jest długoletni, więc nie spalą go dziś na niepewnej barykadzie.

Timing, to wg. nich liczy się w polityce, trzeba wiedzieć kiedy z cienia wyjść. W normalnych czasach to można nazwać rozwagą, przebiegłością, sprytem. Dziś to zdrada tych, którzy walczą. Politycy opozycji myślą, że grają w szachy. A PiS z nimi nawet w warcaby nie gra, tylko w dupniaka.

Chęci na radykalne zmiany nie widać także u politycznych analityków. Oni nie wychodzą poza rozkładanie na części sondaży i odwoływanie się do przykładów zza granicy i opisywanie tego, co się u nas dzieje, jako modelu: orbánowskiego, erdoğanowskiego, putunowskiego, mieszanego. Być może poprawność polityczna nie pozwala im wziąć poprawki na to, że polska wymyka się jakiejkolwiek racjonalności, co widać było podczas słynnych 17 sekund Jarosława Kaczyńskiego na sejmowej trybunie czy podczas eksperymentów parówkowych komisji smoleńskiej. Albo gdy intronizowano Chrystusa na króla Polski i gdy patrzy się na ministra Szyszkę lub poseł Pawłowicz.

Oczekiwanie wzrostu popularności partii Razem, która całkiem osobno idzie ku zagładzie, czy postulat zastąpienia starych liderów młodymi? Na tyle ich stać. Wierzą, że prosta zmiana pokoleniowa może odmienić sytuację. Tymczasem abstrahując od tego, że zarówno Grzegorz Schetyna, jak i Ryszard Petru trzymają się władzy jak pijany płotu i tych sztachet nie puszczą, to na takie soft korekty jest już za późno.

Popatrzcie, z jakim trudem w wielu analizach skrywana jest wyższość wobec pozaparlamentarnej opozycji, jak powierzchownie analizuje się rozgrzany do czerwoności internet i jak bardzo próbuje wsadzić wszystko w stare schematy.

Arytmetyka sejmowa zamiast wartości

Analizy dotyczące udziału młodych, języka nowych ruchów, roli kobiet, relacji partie–ruchy pozaparlamentarne, wszystkie one są powierzchowne i nie dotykają istoty rzeczy, czyli nie tylko wściekłości na klasę polityczną, ale też przekonania wśród ulicznej opozycji, że to jest właśnie moment na punkt zwrotny. Słyszę to w grupach prawników (by im nie utrudnić życia, nie wymienię), którzy z jednej strony totalnie nie akceptują sposobu i kierunku zmian proponowanych przez PiS, wstydzą się za Ziobrę jako jednego z nich. Ale jak z rękawa sypią przykładami sędziowskiej bezduszności, orzeczeń – nawet SN – absolutnie skandalicznych z punktu widzenia prawniczej wiedzy czy ucieczek w zwykły formalizm, by odsunąć sprawę. To też zarzucił wtorkowemu wyrokowi SN w sprawie Kamińskiego prof. Marcin Matczak, który notabene wyrasta na głównego popularyzatora prawa i lidera ruchu odnowy.

Jeszcze mocniejszym przykładem jest to, co wydarzyło się podczas ostatniego spotkania pozaparlamentarnych ruchów opozycyjnych organizowanego przez Strajk Kobiet. Zgłoszono pięć tematów, z których próbowano wybrać trzy. W propozycjach temat kobiecy wyraźnie był spychany na plan dalszy, ale Marta Lempart stwierdziła kategorycznie: albo włączymy tematykę kobiecą, albo panie wychodzą. I choć wrzucanie teraz na agendę sprawy obowiązkowych odmian męskich i żeńskich w oficjalnym języku wydała się bardzo wielu zgromadzonym kuriozalna, wszyscy rozumieli, że dla kobiet jest to ten właśnie moment, by załatwić przez tyle lat odkładane sprawy. Nie było sprzeciwu.

Media, szczególnie te tradycyjne, też nie są obecne tam gdzie dzieje się historia. Proszę przeczytać relację w największych gazetach z wspominanego już tu wtorkowego marszu ONR. Dziennikarka jednej z nich, nie była zainteresowana dowiedzeniem się przeciw czemu protestuje grupa ludzi otoczona przez kordony policji i zasłonięta autami przed wzrokiem ONR-owców. Zobaczyła kilkanaście osób, transparent z logiem mniej uważanej w redakcji organizacji i wrzuciła do szufladki mało ważne. To efekt myślenia typową arytmetyką sejmową, a nie wartościami.

O tym, że to miejsce nosiło nazwę Reduty Przyzwoitości, że wśród protestujących – mimo potwornego upału - byli powstańcy, że wykładowca akademicki Rafał R. Suszek, w porywając sposób starał się opisać problem ponownej faszyzacji życia, tego wszystkiego czytelnik się nie dowiedział.

Wyjdźmy na ulice

A szerzej? Od miesięcy w internecie toczą się poważne dyskusje polityczne. Jednymi z najbardziej płodnych i najciekawszych autorów są Kuba Bierzyński, Andrzej Saramonowicz, Paweł Kasprzak. Wiele można się dowiedzieć z wpisów Kajetana Wróblewskiego czy Tamary Olszewskiej. Czy któraś z gazet lub tygodników zaproponowała im miejsce na felieton, cytowała obszernie w artykułach? Może? Ja nie widziałem.

Widzę natomiast brak analizy i niewychodzenie poza obrazki i portreciki pokazujące pojedyncze, czasem przypadkowe osoby. Tymczasem według mego osądu dziś liczba miejsca i czasu antenowego poświęconego stronie parlamentarnej i pozaparlamentarnej opozycji powinna się prawie równać. Demokracja rozwija się bowiem w drugim z tych obszarów, w pierwszym umiera.

Dlaczego media mówią o tym półgębkiem? Bo radykalna zmiana nie jest również w ich interesie. Przepadłyby budowane przez lata kontakty, trzeba by od nowa męczyć się w korytarzach sejmowych czy w przedsionkach siedzib społecznych organizacji i partii. Trzeba by stracić dziesiątki godzin, by zrozumieć, co mają w głowie ci nowi, inni. Odsiewać zwykłych wariatów i karierowiczów od autentycznych liderów, ludowych trybunów. Ile nietrafnych analiz by powstało, narażając publicystów na krytykę. Trzeba by też ustąpić trochę miejsca w lożach prasowych, śniadaniach politycznych, wyjść z utartego schematu rozmowy. Oczywiście są wśród dziennikarzy wyjątki, ale mógłbym je policzyć na palcach jednej ręki.

Wszystkim wyżej wymienionym grupom, tak naprawdę marzy się tylko lifting, i bardzo boja się nawet tego, by samych siebie zapytać jak miałby być głęboki. Pewnie już nie tak delikatny o jakim rok temu jeszcze myśleli ale na pewno nie taki jaki próbują wykrzyczeć na ulicach i wypracować na licznych spotkaniach, nieporadne - na razie - komitety, stowarzyszenia, zespoły i grupy. Wiem to, bo sam byłem długo z drugiej strony.

A jeśli posądzanie o lenistwo lub złą intencję jest krzywdzące, to oznacza, że pędząca historia nie poddaje się ich opisowi, z powodu braku warsztatu, schematyzmu myślenia, zbyt krótkiego czasu jaki minął od początku ostrych protestów. Jeśli tak, to większość tego pisania jest psu na budę. Wyjdźmy więc na ulicę, będzie sensowniej. Tam dzieje się historia.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną