Kiedy rok temu rząd PiS kończył bez zamówienia duży przetarg śmigłowcowy, pewnie nie zdawał sobie sprawy, ile czasu straci na przeprowadzenie postępowania po swojemu. Albo co gorsza dobrze wiedział, tylko wprowadzał opinię publiczną w błąd, że można to zrobić dużo szybciej i dużo taniej. W połowie kadencji jesteśmy w sytuacji dwóch straconych lat i z perspektywą kolejnych dwóch, zanim pierwszy śmigłowiec z puli zamawianej przez Antoniego Macierewicza dotrze do Polski.
Pierwsze Caracale dla Polski miały być gotowe właśnie teraz. Oczywiście nie ma gwarancji, że Francuzi zmieściliby się w wyśrubowanym harmonogramie dostaw – kontrakty zbrojeniowe mają wszak tendencję do poślizgów. Ale zapisany w planie termin dostarczenia pierwszych Caracali to październik 2017. Mniej więcej rok po przewidywanym podpisaniu kontraktu, bo przecież – negocjując w dobrej wierze – można było go dopiąć jesienią 2016 r. Ponieważ Airbus Helicopters miał w perspektywie kilka kampanii sprzedażowych na świecie, fabryka w Marignane pod Marsylią zaczęła niejako „na zapas” przygotowania do produkcji, także na potrzeby polskiego przetargu. Ostatecznie maszyny budowane z myślą o Polsce trafiły do Kuwejtu i Singapuru. Oba kraje podpisały kontrakty w 2016 r. i kupiły w sumie więcej śmigłowców, niż miała kupić Polska.
Koniec złudzeń w sprawie śmigłowców
Ale rok temu, w końcu września, jeszcze trwały negocjacje. Jeszcze były jakieś złudzenia, choć było też nerwowo. W gęstniejącej atmosferze oskarżeń politycznych i przy mnożących się żądaniach strony polskiej Francuzi powoli tracili nadzieję, że coś z tego będzie. Ostatnie merytoryczne spotkanie delegacji Airbus Helicopters w Ministerstwie Rozwoju odbyło się 29 września. Tydzień później było po sprawie. 4 października około godz. 19.00 Mickael Peru, dyrektor Airbus Helicopters na Europę Środkową, po raz ostatni wszedł do gmachu przy placu Trzech Krzyży, by dowiedzieć się, że polski rząd kończy trwające ponad rok negocjacje.
Wiadomość przekazał mu osobiście ówczesny wiceminister odpowiedzialny za offset – Radosław Domagalski-Łabędzki. Dla Airbusa był to szok. Dla Francji policzek. Dla rządu PiS – niepodważalny dowód odzyskiwania suwerenności. Dla Wojska Polskiego – koniec złudzeń.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej Airbus zdawał się pewnie zmierzać po wygraną. Poprzednia ekipa nie tylko wskazała Caracala jako zwycięzcę przetargu, w którym pokonał mieleckiego Black Hawka i AW-149 ze Świdnika, ale i przeprowadziła bardzo intensywne testy śmigłowca. Francuska załoga wspominała, że dawno nie miała tak pracowitych dwóch tygodni jak te spędzone na lotnisku w Powidzu w towarzystwie lotników z 7. Eskadry Działań Specjalnych, Lotnictwa Wojsk Lądowych i Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. „Zdanie testu” potwierdzał osobiście ówczesny dowódca generalny, gen. broni Mirosław Różański: „Śmigłowiec spełnia wymagania Sił Zbrojnych i warunki przedstawione w ofercie przez firmę Airbus”, zapewniał w Powidzu. „Ta maszyna da się wykorzystać operacyjnie jeszcze lepiej, niż to wynika z naszych wymagań” – chwalił Caracala płk Adam Marciniak z Inspektoratu Uzbrojenia. Francuska firma rozpoczęła też rozmowy offsetowe, w których zaoferowała Polsce strategiczne partnerstwo poprzez włączenie kraju do rodziny Airbusa jako piąty filar, po Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii. Zapewniał o tym Warszawę osobiście CEO grupy, Tom Enders, odpowiedzialny za całe lotnicze imperium, które na szczycie ma tylko jednego rywala – amerykańskiego Boeinga.
Wiatr w żagle przeciwnikom Caracala
Pokazywana przez firmę mapa inwestycji montażowo-produkcyjnych, biur naukowo-badawczych, poddostawców systemów dla zamawianych 50 Caracali pokrywała jedną trzecią Polski. Poprzedni rząd ukuł nawet termin „wyżyny lotniczej”, chyba dość nieszczęśliwy, bo konkurujący z najlepszym klastrem wysokich technologii związanych z lotnictwem – Doliną Lotniczą na Podkarpaciu. Airbus zobowiązał się jednostronnie do produkcji w Polsce nie 50, a 70 maszyn (20 ponad polski kontrakt, w którym 19 śmigłowców miało być z Marignane, a 31 z Łodzi). Ale rządowi PO nie udało się zamknąć negocjacji, zapewne również pod rosnącą presją ze strony PiS.
W dniu kiedy Caracal zakończył z pozytywnym rezultatem testy wojskowe w Powidzu, PiS złożył dezyderat wzywający do wstrzymania postępowania. Antoni Macierewicz i Bartosz Kownacki – jako członkowie komisji obrony narodowej – nazwali przetarg mianem niejasnego i budzącego szereg wątpliwości. Wniosek zablokowała platformiana większość. Ale warto przytoczyć główne zarzuty: za mało śmigłowców (50, a nie 70), za wysoka cena (13,4 mld), za duża skala produkcji za granicą (posłowie PiS mówili o 25 śmigłowcach, Airbus później deklarował, że 19). Macierewicz twierdził, że rząd PO chce zamknąć umowę, zanim przyjrzą się jej posłowie, narzekał na brak przejrzystości.
Krytyka przetargu, w którym wygrywał Caracal, należała do obowiązkowych bon motów zarówno kampanii parlamentarnej, jak i prezydenckiej w 2015 r. Tak jak „Polska w ruinie” – weszła do codziennego przekazu polityków PiS. Andrzej Duda, wówczas kandydat na prezydenta, dzień po wskazaniu francuskiej konstrukcji dziwił się, że wybrano śmigłowce nieprodukowane w Polsce. Trzeba przyznać, że powiązanie ważnych zakupów zbrojeniowych – bo chodziło wtedy również o Patrioty – z osobą Bronisława Komorowskiego zaciążyło na ich przyszłości. Urzędujący prezydent jako zwierzchnik sił zbrojnych na pewno miał prawo firmować decyzje zbrojeniowe. Ale czy jako kandydat w nadchodzących wyborach powinien był je ogłaszać na trzy tygodnie przed datą głosowania?
Zwycięstwo Dudy w majowych wyborach dało wiatr w żagle przeciwnikom Caracala. Do ataku przystąpiły zakłady, których oferty wojsko odrzuciło. Hasła obrony polskiego przemysłu wzięli na usta przedstawiciele formalnie zagranicznych koncernów zbrojeniowych. Tradycyjnie związanych z prawicą przedstawicieli należącego do Amerykanów PZL-Mielec wyprzedził w przemysłowo-populistycznej retoryce wiceprezes i medialny lider PZL-Świdnik, Krzysztof Krystowski. 15 lat temu w postkomunistycznym rządzie Leszka Millera – był jednym z najmłodszych wiceministrów w resorcie gospodarki Jerzego Hausnera – przeszedł niebywałą polityczną metamorfozę.
W ekipie PiS powstał front przeciwników Caracala. Przed wyborami parlamentarnymi Bartosz Kownacki, który nie wiedział jeszcze, że przejmie tekę narodowego dyrektora uzbrojenia, mówił: „Mieliśmy dwa dobre zakłady produkujące śmigłowce, w Mielcu i Świdniku. W zamian za likwidację tych dwóch zakładów proponuje nam się montownię kilkunastu śmigłowców w Łodzi”. W ogniu kampanii nikt nie przejmował się, że to nieprawda. Co było potem, już wiemy.
Śmigłowce na gwiazdkę
Dwa, osiem, jedenaście, zero – to zadziwiająca wyliczanka Antoniego Macierewicza o śmigłowcach Black Hawk. Mijał właśnie tydzień od pożegnania Airbusa w Ministerstwie Rozwoju. Minister Macierewicz w towarzystwie premier Beaty Szydło zorganizował gospodarską wizytę w owych dwóch fabrykach śmigłowców, o których ponad rok wcześniej wspominał Kownacki. Wtedy w Mielcu, przy Black Hawku, padły pamiętne słowa: „Już niedługo, mam nadzieję, takimi śmigłowcami będą latały polskie Siły Specjalne. (...) W tym roku pierwsze śmigłowce pozwalające na realizację ćwiczeń zostaną im dostarczone”.
Wojsko miało je dostać na gwiazdkę 2016 r. Kolejne osiem Mielec miał dostarczyć w 2017 r., jedenaście w kolejnym roku – w sumie wojsko miało otrzymać w trzy lata rządów Macierewicza 21 śmigłowców. I to kompletnie bez przetargu, po prostu z wolnego wyboru. Ale zaledwie miesiąc później minister albo zorientował się, że przeholował, albo Inspektorat Uzbrojenia, kupujący sprzęt dla wojska, wyjaśnił mu, że tak się nie da. Na początku listopada na pytanie o zapowiedź ekspresowego zakupu Black Hawków Macierewicz odpowiedział zdaniem, które również przeszło do historii: „Ona nigdy nie była aktualna”. Być może te pochopne zapowiedzi wynikały z tego, że z Mielcem PiS ma pewien problem.
To za poprzednich rządów tej partii, po przejęciu urzędu premiera przez Jarosława Kaczyńskiego, 16 marca 2007 r., sprywatyzowano fabrykę PZL Mielec. Firmę z zasobów Agencji Rozwoju Przemysłu sprzedano solidnemu inwestorowi – amerykańskiej firmie Sikorsky Aircraft. To globalny potentat śmigłowcowy, wywodzący swoje imię od ukraińskiego konstruktora Igora Sikorskiego, który krótko po I wojnie światowej wyemigrował z Rosji do USA i ratując własne życie przed stalinowskim terrorem, zasilił technologiczną kompetencję Ameryki. Dla Mielca prywatyzacja w długim okresie okazała się bardzo korzystna, choć wówczas była ostro krytykowana m.in. przez związane z PiS środowiska prawicowe, na czele z radykalnym związkowym działaczem z Ursusa, Zygmuntem Wrzodakiem. Sprzedaż Mielca kompletnie nie współgra z obowiązującą dziś narracją o reindustrializacji, wstawaniu z kolan polskiego przemysłu i wyprzedaży majątku narodowego, jakiej rzekomo mieli się dopuszczać poprzednicy u władzy. Dlatego Mielcowi, teraz będącemu częścią jeszcze większego giganta zbrojeniowego Lockheed Martin, trzeba było obiecać deal – i to szybko. Choć fabryka i bez niego świetnie prosperuje – wykonała już ponad 300 kadłubów Black Hawków i ma pełen portfel zamówień.
Fikcyjne terminy
Ale oczywiście Świdnik też nie spał. Świetnie wypadający w mediach i zakolegowany już dobrze z posłami PiS prezes Krystowski brylował w wywiadach, na konferencjach i w telewizyjnych studiach, opowiadając o korzyściach, jakie Polsce, regionowi i jego fabryce przyniesienie nowe zamówienie. Wspierał się bogatą historią niegdyś największej fabryki śmigłowców w bloku wschodnim poza ZSRR, skwapliwie przemilczając wpadki z remontami, które skutkowały dla zakładu wielomilionowymi karami naliczanymi przez MON.
Krystowski zrobił też jednak coś, co zadziwiło konkurencję: poszedł na całość. W zerwanym przetargu startował z nowatorską, choć prototypową dopiero maszyną AW149. Przegrał między innymi przez to, że nie był w stanie zagwarantować jej dostaw w 2017 r., zresztą AW149 do dziś nie znalazł jeszcze nabywcy. Kiedy w MON zaczęła kształtować się koncepcja dzielonego zamówienia, po odrzuceniu tak zwanej wspólnej platformy postawił na stole coś, co prawdopodobnie jest najlepszym produktem w swojej klasie – AW101. Wielka, 16-tonowa, trzysilnikowa maszyna powszechnie uznawana jest za doskonały śmigłowiec morski, a jej najnowsza wersja, CAESAR, służy siłom specjalnym do akcji bojowego poszukiwania i ewakuacji. Świdnik jej oczywiście nie produkuje, AW101 powstaje w angielskim Yeovil, ale prezes zapewnia, że będzie – jeśli tylko zamówienie będzie odpowiednio duże. Dlatego zgłosił maszynę w obu rozpoczętych w lutym postępowaniach, na osiem sztuk śmigłowców dla specjalsów i cztery do ośmiu (opcja zależy od ceny) dla marynarki wojennej. W marcu zaś sprowadził wielką czarną bestię HH-101 CAESAR do Warszawy i... przewiózł samego Antoniego Macierewicza.
Po drodze fikcją okazywały się kolejne deklarowane przez MON terminy. Bez dostawy czegokolwiek minął rok 2016. Niesławny rzecznik Bartłomiej Misiewicz upierał się jeszcze, że opóźnienie jest dwu–trzymiesięczne, że śmigłowce najpóźniej wiosną nadlecą. O marcu mówił sam Antoni Macierewicz.
Po tym jak Inspektorat Uzbrojenia wszczął w lutym formalną procedurę – na podstawie zgłoszonej przez wojsko pilnej potrzeby operacyjnej – wiadomo było, że czekają nas przynajmniej kolejne miesiące, zanim zostanie podpisana umowa. O dostawie w 2017 r. należało zapomnieć już wiosną. Latem okazało się, że procedura, choć z nazwy pilna, tak szybko nie idzie. Ostateczne zaproszenie do składania ofert wysłano oferentom... 7 września. Na złożenie dokumentów mają czas do 28 grudnia. A chodzi wyłącznie o osiem śmigłowców dla wojsk specjalnych. Procedur związanych z pozyskaniem bardziej skomplikowanych śmigłowców morskich Inspektorat nawet nie rozpoczął. Bo przecież wojskowi urzędnicy muszą trzymać się prawa, a po drugiej stronie mają trzech zagranicznych dostawców: francuski Airbus Helicopters, PZL-Świdnik, należący do włoskiego koncernu Leonardo, i PZL-Mielec w rękach amerykańskiego Lockheed Martina. Nie może być mowy o obchodzeniu procedur, które mimo znacznie mniejszej skali i wartości zamówienia niż zerwany w zeszłym roku przetarg wcale nie są mniej skomplikowane.
Kiedy więc będą śmigłowce?
Nawet przy założeniu, że oferty ostateczne zawierające cenę i offset spłyną do MON w grudniu lub styczniu, ich analiza potrwa do wiosny. Jej rezultatem będzie wybór maszyny najlepiej spełniającej wymagania i skierowanie jej do testów, podobnych do tych, jakie Caracal odbywał w Powidzu. Można tylko mieć nadzieję, że próby maszyny przeznaczonej wyłącznie dla sił specjalnych będą nieco krótsze niż w przypadku wielozadaniowej wspólnej platformy, jaką miał być francuski śmigłowiec. Po pozytywnym zakończeniu testów rozpoczną się negocjacje, podczas których zostanie ustalona ostateczna cena i warunki zamówienia. Zgodnie z prawem przed podpisaniem umowy dostawy trzeba jeszcze zawrzeć umowę offsetową, zapewne w drugiej połowie przyszłego roku. Będzie dobrze, jeśli umowa na pierwsze osiem sztuk śmigłowców zamawianych przez obecny rząd stanie się faktem w 2018 r.
Resort obrony oczekuje, że pierwszy z zamawianych śmigłowców pojawi się w Polsce w połowie 2019 r., najpóźniej przed wyborami. Oznacza to, że dostawca będzie musiał wyprodukować pierwszą maszynę w mniej niż rok od zawarcia kontraktu. MON chce, by dostawy wszystkich ośmiu zakończyły się w półtora roku, a za przyspieszenie terminu można uzyskać dodatkowe punkty. Warunek ten faworyzuje Airbusa i Sikorsky’ego, dysponujących dużą bazą produkcyjną i realizujących pokaźne zamówienia, w które można wpasować niewielki polski kontrakt. Świdnik może mieć problem tak duży jak proponowany śmigłowiec. Przeniesienie produkcji AW101 do Polski jest nierealne – przynajmniej w tak krótkim czasie. Trudno też wyobrazić sobie, by fabryka w Yeovil specjalnie na życzenie Polski przyspieszyła produkcję. W rok się nie wyrobi, choćby Krystowski stawał na głowie.
Marynarze poczekają jeszcze dłużej. Inspektorat Uzbrojenia nie ma mocy przerobowych, by jednocześnie prowadzić dwa postępowania, i nie zaczął jeszcze negocjacji w sprawie maszyn morskich. Mają one łączyć funkcje poszukiwawczo-ratownicze i zwalczania okrętów podwodnych, przez co są o wiele bardziej skomplikowane i droższe w zakupie, obsłudze i utrzymaniu. Procedura ich pozyskania niemal na pewno potrwa dłużej niż śmigłowców dla specjalsów. Jest więc mało prawdopodobne, by umowa na ich dostawę została podpisana w 2018 r., choć pewną nadzieję stwarza to, iż w tym postępowaniu oferty wstępne złożyły tylko PZL-Świdnik i Airbus Helicopters. Śmigłowce dla marynarki wojennej powinny być relatywnie duże, a PZL-Mielec nie ma ich w ofercie i nie zdecydował się zaproponować żadnej z większych maszyn produkcji spółki-matki Sikorsky Aircraft. Tak więc o morskie zamówienie walczą Agusta Westland AW-101, zgłoszony przez PZL-Świdnik i H225M Caracal Airbusa. Z cudem graniczyć będzie sytuacja, jeśli którakolwiek z tych maszyn dotrze nad Bałtyk za kadencji obecnego rządu.
Może być też tak, że i obecna procedura nie wskaże dostawcy. Jeśli wymagania stawiane śmigłowcom i podejście wojska istotnie się nie zmieniły w stosunku do dwóch lat wstecz, może się okazać, że najlepiej oceniony zostanie... Caracal.
Ale chyba wszyscy, włącznie z francuskim producentem, zdają sobie sprawę, że byłby to wybór nie do zaakceptowania dla MON z politycznego punktu widzenia. Wróciłyby wszystkie koszmary skasowanego przetargu, a opozycja słusznie pytałaby, na co był ten cyrk. Możliwe jest zatem, choć mało prawdopodobne, że śmigłowce spadną jeszcze niżej w hierarchii potrzeb niż znaczenie „dziesięciorzędne”, które nie tak dawno wskazywał dla nich wiceminister Kownacki. Z tym, że w połowie kadencji coraz częściej będą padać pytania, co oprócz samolotów dla rządu kupiła ekipa PiS, co wcześniej nie było zlecone, w negocjacjach lub zgoła w produkcji. Ten bilans sprawa śmigłowców doskonale ilustruje.