Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Musi być temperatura

Żakowski z Walterem o 20 latach stacji TVN

„Wliczając radiowęzeł studencki, jestem w mediach od 60 lat”. „Wliczając radiowęzeł studencki, jestem w mediach od 60 lat”. Filip Ćwik/Napo Images / Forum
Mariusz Walter, współtwórca obchodzącej 20-lecie stacji TVN, o jej początkach, ludziach, programach oraz o tym, czym ta telewizja miała być, a czym jest.
„W biznesie, jak się nie rozwijasz, to stajesz. A jak postoisz, to padasz. TVN24 to był pierwszy krok”.EAST NEWS „W biznesie, jak się nie rozwijasz, to stajesz. A jak postoisz, to padasz. TVN24 to był pierwszy krok”.
„Drobne dochody z coraz liczniejszych nisz dziś równoważą dochody z głównej stacji kurczącej się jak wszystkie wielkie telewizje. Taki jest trend globalny”.Forum „Drobne dochody z coraz liczniejszych nisz dziś równoważą dochody z głównej stacji kurczącej się jak wszystkie wielkie telewizje. Taki jest trend globalny”.

Jacek Żakowski: – Siedzi pan w Hiszpanii na urlopie, ogląda pan swoje telewizyjne dziecko na ekranie i co pan sobie myśli?
Mariusz Walter: – Myślę, że nam się udało. Ale to nie jest tylko moje dziecko. To jest też dziecko Janka Wejcherta. On beze mnie nie zrobiłby telewizji. Ale ja bez niego też bym nie dokonał tego przedsięwzięcia. Bo to był Desperado.

Czyli to dziecko ma dwóch heteroseksualnych ojców, więc od poczęcia jest cudem natury.
Jest jeszcze trzeci ojciec – Bruno Valsangiacomo. On co prawda dołączył do nas później, ale na samym początku odegrał ważną rolę. Był dyrektorem Paribas w Zurychu, kiedy w 1984 r. Janek zostawił mnie na ławeczce przy Banhoffstrasse, a sam poszedł do niego pożyczyć 24 tys. franków na pierwszą w Polsce automatyczną linię produkującą chipsy.

I się udało?
Jak diabli. Kiedy postawiliśmy tę linię, okazało się, że w Polsce nie ma folii spożywczej. Jak do Supersamu trafiła pierwsza partia, to ludzie, próbując się dostać do chipsów, jeden koniec torebki trzymali zębami, a drugi oburącz szarpali, żeby rozerwać folię.

Jechaliście do Zurychu specjalnie pożyczyć 24 tys. franków, czyli dzisiejsze 100 tys. zł?
Ja prawie nic nie miałem. Kiedy w stanie wojennym zatrzymano mnie na bramie do TVP, mój przypadkowy partner z kortów tenisowych przyszedł do mnie piechotą przez pół miasta, żeby zapytać, czybym nie dołączył do firmy Konsuprod, którą prowadził.

To była firma producencka?
Produkowali w Bielsku spoilery samochodowe i importowali pasze.

Jak dwóch facetów musi na biznes pożyczyć 100 tys. zł, to nie są zamożni.
My z Konsuprodu wyszliśmy z dziurawą renówką. Bo główny inwestor, daleki wujek Janka z Niemiec, któregoś wieczoru rzucił złotą myśl, że „jak dwóch zarządza, to się można dogadać, a trzech to raczej na pewno nie”. Chodziło o mnie. Wziąłem Janka na spacer i powiedziałem, żebyśmy założyli coś swojego. Janek się opierał, aż wujek sprowadzoną do Polski czekoladę trzymał gdzieś tak długo, że stężała na kość, i poradził nam kupić tarki do bułki, żeby zrobić z tego „tortowy pył czekoladowy”. Wtedy Janek wziął mnie na spacer do podwarszawskiego lasu, podniósł mi pensję ze stu na 120 dol. i powiedział, że gotów jest na założenie firmy.

To już było ITI?
To już zmierzało do ITI. Ale mieliśmy wszystkiego 10 tys. dol. z wypłaty od wuja dla Janka za wieloletnią współpracę.

Wtedy pojechaliście po tę pożyczkę na chipsy?
Wtedy uznaliśmy, że musimy daleko od Polski znaleźć Polonusa, który w nas zainwestuje. Osobno we wszystkich możliwych gazetach polonijnych szukaliśmy wzmianki o człowieku niestarym, możliwie zasobnym, ale nie wielkim bogaczu. I obu nam wpadł w oko Henryk Syriatowicz z Melbourne – agencja turystyczna z wieloma filiami w Australii. Odpisał, że jest zainteresowany, ale musi nas poznać. Za co tam polecieć? Podzieliliśmy się zagranicznymi liniami, które odwiedzimy. Spotykaliśmy się co dzień z nietęgimi minami. Aż trafiłem na znakomitego człowieka w KLM. Miał biuro przy MDM. Po 15 min wyszedłem z biletami w tę i z powrotem dla nas obu.

Za darmo?
Obiecywaliśmy, że w przyszłości zorganizujemy w hotelach tablice informacyjne o ich możliwościach. I po wielu latach rzeczywiście znalazła się na hotelu Forum taka duża tablica, która wyświetlała również reklamy KLM. A kiedy Henryk Syriatowicz już do nas formalnie dołączył i sprostał pierwszym zasadniczym kosztom inwestycji, powstała niedopłata na tę linię chipsów ziemniaczanych. Stąd wizyta u Bruna w Zurychu. A cztery lata później Bruno spotkał się z nami i powiedział, że w banku jest piekielnie nudno, a on widzi nasze ruchy na polskim rynku i chciałby do nas dołączyć.

Szukaliście czwartego wspólnika?
Niestety, Henryk po ciężkiej chorobie zmarł, pozostawiając swoje udziały w firmie. Bruno mógł objąć wtedy jego miejsce. I ruszył do roboty z zapałem i wiedzą dobrze wykształconego zachodniego finansisty, bankowca, który nawet dziś patrzy na Polskę z podziwem.

To mu zazdroszczę.
Ja też.

I to już był wreszcie ITI?
Janek ze swoją drugą żoną, wracając od Henryka z którejś z pierwszych podróży do Melbourne, wymyślili tę nazwę trochę na wyrost – International Trade and Investments.

Jak Universal Exports – pewnie oglądali Bonda w samolocie.
Chyba nie pytałem. Ale mieliśmy też w swojej praktyce produkcję sztucznych futer. Zapisała się raczej niechlubnie. Trudno było wyjść z naszej siedziby na Aldony w Warszawie, bo na dole stał wianuszek pań z oderwanymi rękawami. Podobno się pruło.

Co pan w tym wszystkim robił?
Któregoś dnia, jeszcze pod jurysdykcją wujka, Janek powiedział: „panie Walter, usiądź i napisz, co my możemy robić”. Miałem masę pomysłów, takich jak hotel dla zwierząt i inne pierdoły, które się potem innym ludziom sprawdziły, a w PRL były raczej dziwne. Janek to przeczytał i mówi: „panie Mariuszu, niech pan myśli o telewizji”. Wyprowadziłem go z błędu, że w stanie wojennym nie ma sensu nawet spisywać takich marzeń. Ale szybko uruchomiliśmy wideoprodukcje i import sprzętu Hitachi.

Czipsy, futra i telewizory – bardzo Universal Exports.
To Janek. Poszliśmy do hotelu Victoria na kolację, żeby obgadać jakieś nasze sprawy. W pewnym momencie Janek wyszedł za potrzebą. Długo nie wracał, więc poszedłem po niego. A on gadał na schodach do toalety z jakimś Japończykiem. Wróciłem do stolika spokojny, że nic się nie stało. Potem Janek mówi: „ten pan się nazywa Makao i prawdopodobnie złoży nam jakąś ofertę. A Makao był wtedy szefem Hitachi na Austrię. Mieli chemię. Wypożyczalnie szły znakomicie. I sprzedaż sprzętu też, dopóki minister finansów nie pozwolił na „import indywidualny”, czyli bez podatków. To nas w 1993 r. położyło. Bo rynek zalał sprzęt, który oczywiście był tańszy niż nasz ze wszystkimi obciążeniami.

Znów jakaś dziurawa renówka?
Nie całkiem. Bo już uruchomiliśmy produkcję wideo. Robiło się to prawie młotem i cepem, ale szło. Śluby, pogrzeby, uroczystości rodzinne...

Pan to reżyserował?
Nie, ściągnąłem inżyniera Romana Mosora z TVP z dawnego Studia 2, który umiał z tego wyciągać jakieś pieniądze. Ale wtedy chipsy już szły bardzo dobrze.

Co pan mógł robić w takiej fabryce chipsów?
Nigdy nie pracowałem tak ciężko. Myśli pan, że łatwo było doprowadzić do tego, żeby chłopi produkowali ziemniaki w rozmiarach pasujących do oczek naszych maszyn? A potem się okazało, że jak przechowujemy ziemniaki w rzekomo ostro wentylowanych magazynach GS, to one nam gniją. Bo „ostre wentylowanie” to była masa brudnych, zarośniętych pajęczynami okienek i zapchane kominy. Trzeba było ręcznie te ziemniaki przebierać. Soboty i niedziele Janek i jego rodzina, ja i moja rodzina przerzucaliśmy gnijące grule rękami, żeby wybrać te, które się nadawały. Plecy przy tym pękały.

Znów walka.
Z wideo też była walka. Jak padły wypożyczalnie i sklepy Hitachi, chciałem się ratować pomysłem, że może Polonia będzie chciała oglądać kasety z polskimi filmami. Założyłem firmę z adresem na Broadwayu. Dźwigając dwie walizy kaset, przemierzałem polską dzielnicę wzdłuż i wszerz. W jedną stronę szedłem po jednej stronie ulicy, a w drugą po drugiej. Wchodziłem do sklepów i proponowałem kasety. W pierwszą stronę szło nieźle. A jak zacząłem iść w drugą, zauważyłem, że już mają kasety podobne do naszych. W następnym sklepie mieli ich więcej, dalej jeszcze więcej. Bo Polak potrafi. Ci, którzy po jednej stronie kupili nasze kasety, od razu je kopiowali i biegli sprzedać kolegom vis-à-vis. To mnie podłamało.

A myślenie o własnej telewizji kiedy się zaczęło?
Parę miesięcy przed pierwszą koncesją w 1992 r. Radio Luksemburg, RTL7, grupa dobrze sytuowanych polskich przedsiębiorców, Bank Śląski, kilka dużych firm – razem stworzyliśmy projekt, który podobno oceniono najlepiej. Ale przegraliśmy w cuglach z Polsatem. Wtedy ostatecznie pożegnaliśmy marzenie o własnej telewizji.

Ostatecznie jednak nieostatecznie.
Byłem w Wiedniu, kiedy Wejchert zadzwonił powiedzieć, że Bruno przyjeżdża z Ronaldem Lauderem, żeby rozmawiać o podejściu do drugiej koncesji. Na prośbę Janka napisałem projekt, zakładając, że skoro wchodzimy jako drudzy, musimy się wesprzeć stacją radiową naganiającą widzów od 7 do 9, kiedy jadą do pracy, oraz tygodnikiem z programem telewizyjnym i atrakcyjnymi treściami. Z tego wszystkiego udało się tylko zdobyć nadajnik o mocy suszarki w Warszawie, trochę większy nadajnik na północy i ochłap na południowym wschodzie. Łącznie jakieś 15 proc. widowni w zasięgu. Niewiele dało się z takich szczątków zrobić. To był październik 1997 r.

Znów się pan załamał?
Naprawdę bardzo tej telewizji chciałem. A miałem wtedy kontakt z kolegą z technikum budowlanego. On miał w Krakowie i okolicach telewizję, która nazywała się Wisła. Powiedział: „słuchaj, ja nie wiem, co z tym zrobić. Miałem trochę grosza, to zainwestowałem, ale może byście to ode mnie kupili”. Kupiliśmy. To dało z grubsza drugie 15 proc. widowni w zasięgu. Inni mieli po 80–90 proc., ale z 30 proc. też można było coś zrobić. Tylko kredytowo nas to strasznie zarżnęło. Na lata. Jak ktoś teraz mówi, że od jakiejś władzy dostaliśmy jakieś wielkie prezenty, to kłamie. Jeśli ktoś nam wtedy zasadniczo pomógł, to prezes Kostrzewa z BRE Banku, bo dał nam kredyt, a kilka lat później dołączył do zarządu ITI. To wciąż jednak było tylko 30 proc., a konkurencja miała parę razy więcej. W tym sensie to nigdy nie była równa walka.

Zasięg to jedno, a program to drugie.
Jakieś dwa lata trwała przebudowa dawnego hotelu robotniczego przy Augustówce w Warszawie. A jednocześnie gromadziliśmy ludzi. Uczyliśmy od zera całkiem zielonych szczawików, ale też ściągaliśmy kariatydy. Takie jak Grzegorz Miecugow, a potem – jeszcze przed uruchomieniem – Tomasz Lis, który po kilku naszych rozmowach telefonicznych rzucił dla TVN posadę korespondenta TVP w Stanach. Uwierzył mi na słowo, że to będzie sukces.

Legenda telewizji do niego dzwoniła.
Legenda czy nie, ale podjął bardzo męską decyzję. Był już Maciej Sojka, szef TVN24 w budowie. Odważny i zdecydowany. I był – do czego przywiązywałem wielką wagę – Piotrek Walter, mój syn. Ściągnęliśmy go z filmówki w Chicago do ITI Film Studio, gdzie z dobrym skutkiem produkowaliśmy reklamę telewizyjną. Zaczął tam od montażysty obrazu i stopień po stopniu doszedł do zarządzania tą firmą. W TVN miał na głowie marketing. A kiedy w 2001 r. powiedziałem, że nie mogę do śmierci harować jako prezes takiej firmy, koledzy powiedzieli: OK, mamy kandydata, niech cię zastąpi Piotrek. Dał radę lepiej niż ja i są na to dowody w Excelu. Bo on o telewizji wie wszystko. A ja znałem się tylko na jakości programu, obrazu, scenografii. I miałem nosa do ludzi. Ale to już było za mało jak na współczesny świat.

A wcielenie pańskiego marzenia o własnej telewizji jak miało wyglądać?
Miałem doświadczenie głównie z TVP. Na początku przegiąłem w stronę ambitnych programów, które od razu były wypluwane przez widzów. Krok po kroku musiałem ustępować. Aż zaakceptowałem w sobie stację czysto komercyjną.

Miał pan kaca po „Big Brotherze”?
Dopiero kiedy prawdziwie okrzepła, można było stopniowo wprowadzać takie programy, jak „Inny punkt widzenia” Grześka Miecugowa. To jest telewizyjnie najbardziej wymagający szczyt. Ale też dopiero w okrzepłej komercyjnie stacji można było budować takie dziennikarstwo śledcze, jak w „Superwizjerze”, takie programy, jak „Teraz my” Morozowskiego i Sekielskiego czy „Tak jest” Andrzeja Morozowskiego. Doszliśmy do mojej tęsknoty, żeby zbudować taki komercyjny wehikuł, dzięki któremu możliwe jest najwyższej próby dziennikarstwo. Na ogół się sądzi, że tutaj jest sprzeczność, a nie musi być. Sukces „Big Brothera” umożliwił później obecność innych programów w ramówce.

Myśli pan o TVN24?
Między innymi.

Jak to się stało, że początkująca jeszcze firma telewizyjna porwała się na coś tak koszmarnie wymagającego.
Przecież byliśmy świadkami gigantycznego peerelowskiego kłamstwa. A ja, na Woronicza, przez ćwierć wieku widziałem je od środka. Duży był głód prawdy.

To nie wynikało z Excela?
Z Excela wynikało, że to się nie uda. Kiedy podjęliśmy decyzję, mieliśmy akurat wizytę jednego z najbardziej szanowanych na świecie ekspertów audytu firm medialnych. Jego wniosek był taki, żebyśmy zrezygnowali, bo na kanale informacyjnym nie da się zarobić.

A dało się?
Po trzech latach się dało. To było błyskawicznie. A jak raport audytora przeczytali partnerzy, to umówili się ze mną na rozmowę, która trwała najwyżej pięć minut. Zapytali, czy rzeczywiście wierzę w ten pomysł. Bo on wymagał olbrzymich inwestycji. Powiedziałem, że bardzo wierzę i biorę odpowiedzialność. To wszystko. Pojechaliśmy dalej. Chociaż szło o gigantyczne pieniądze.

Wasze czy pożyczone?
Bardzo nasze. Nasz ówczesny partner, którym była amerykańsko-skandynawska firma telewizyjna, powiedział: „my w tym projekcie nie bierzemy udziału”. Tym większe było nasze ryzyko. A w stacji też mieliśmy kwasy, bo część zespołu sądziła, że zjemy własny ogon, czyli „Fakty”. Szefem „Faktów” był Tomek Lis, który mając wolną rękę, stopniowo doganiał „Wiadomości”. A TVN24 to dzieło dwóch ludzi. Macieja Sojki, który teraz buduje polskiego Showmaxa, produkując na przykład „Ucho prezesa”. On zaproponował, żeby na szefa programowego TVN24 zaprosić Adama Pieczyńskiego. To był nasz kolejny złoty zakup. Potrafił znaleźć i wychować grupę ludzi, których dziś jako emeryt z szacunkiem i ciekawością oglądam i słucham – Marcin Wrona, Maciej Woroch, Andrzej Zaucha, Maciek Sokołowski.

Mogę się swobodnie zachwycać, bo od kilku lat mnie tam nie ma nawet we właścicielskiej roli. Chciałbym wyrazić szacunek dla naszych „anchormanów”, tych dnia dzisiejszego, i tych, którzy rozpoczynali, a ich już nie ma. To Grzegorz Miecugow, Tomasz Lis, Marcin Pawłowski, Justyna Pochanke, Anita Werner, Grzegorz Kajdanowicz, Piotr Marciniak. I dobry duch newsroomu na ich flagowym statku Grzegorz Jędrzejowski.

Wiele osób w Polsce i na świecie uważa, że stacje takie jak TVN24 to całe zło całą dobę. Bo napędzają konflikty, spłaszczają debatę, polaryzują krajową politykę, kuszą polityków do gadania, co im ślina na język przyniesie.
Czy o Małgorzacie Łaszcz można powiedzieć, że rzuca słowa na wiatr? Precyzyjnie zadaje pytania, rozdziela głosy. Wyraża swoje opinie, nieraz może ostro, ale kulturalnie. A czy Monice Olejnik można zarzucić nadużywanie emocjonalnych reakcji? Nie. Ale często jest prowokowana. Nie może być jak słup soli. Traktuję jej zachowania jako obronne – albo przed nieprawdą, albo przed zwykłym chamstwem. Jak mnie pan zapyta o Kubę Wojewódzkiego, to powiem, że tak późno wieczorem może mówić, co chce, ale to też jest człowiek kulturalny i rzadko poza te granice wychodzi. A Piotrek Jacoń, który prowadzi „Dzień po dniu” po „Szkle kontaktowym”, źle się zachowuje? To nie tylko dziennikarz, ale w jakimś sensie nauczyciel polskiego języka.

Nie chodzi o jakieś indywidualne zarzuty. Chodzi o poważną debatę o tym, co taki prędki i nieustanny przekaz ze swojej natury robi z polityką, społeczeństwem, postrzeganiem świata. Bo górą na całym Zachodzie są teraz politycy mający raczej wyrazistość niż wypakowane mózgi.
Jak nie jest wyraziste, jak dziennikarz nie drąży, tylko chce zasygnalizować, że chciał się dowiedzieć, ale rozmówca mu nie odpowiada, to się nie ogląda. Musi być temperatura, jak się chce, żeby żarło. Ja naszych ludzi i ich metody bronię. Bo ostatecznie chodzi o możliwie prawdziwy, wierny opis tego, co stało się przed chwilą. I żeby to było strawne. Może nas martwić pospieszność. Ale czy Wojciech Bojanowski wydaje się za pospieszny?

Co roku dostaje nagrody.
A to jest szpica dziennikarskiej szybkości. Ale pracowałem jeszcze w ITI, kiedy widziałem jego materiał o amerykańskim lotniskowcu. Nie sposób się tam dostać. On się dostał. Oglądam i myślę: tego nie pokazał. A za chwilę pokazał. Potem myślę: a tego nie pokazał. I za chwilę pokazał. Wreszcie myślę: ale nie ma, jak się samolot odrywa z lotniskowca. I już widzę, jak się odrywa. Prawie na pamięć znam też jego materiał z Ukrainy. Takich ludzi wyrosło w stacji więcej. Spłaszczanie, jeśli jest, to margines.

Tęskni pan za stacją?
Wyleczyła mnie Sandra. Robiła programy, póki nie urodziła bliźniąt. Po paru latach pytam, kiedy wróci. A ona na to: zrywam się o 6.00, wiozę dzieci do szkoły, ogarniam, odbieram, wiozę na zajęcia, odrabiamy lekcje, kładę dzieci spać, padam – odczep się ode mnie ojciec. Odczepiłem się. Od stacji też. Z przyjemnością oglądam. Wystarczy.

Esemesowałem parę dni temu z kolegą w TVN i on pisze: „pracuję w stacji, którą ósmy raz sprzedają”. I mordka z łezką.
Przesadził.

Co się stało, że musieliście sprzedać.
W biznesie, jak się nie rozwijasz, to stajesz. A jak postoisz, to padasz. TVN24 to był pierwszy krok. Potem były następne kanały tematyczne. Na to potrzebne były pieniądze.

Przeinwestowaliście?
Drobne dochody z coraz liczniejszych nisz dziś równoważą dochody z głównej stacji kurczącej się jak wszystkie wielkie telewizje. Taki jest trend globalny.

I wszyscy idą tą drogą. Dlaczego więc musieliście sprzedać?
Śmierć Janka w 2009 r. to był dla nas szok. Pół mojego dorosłego życia byliśmy w głębokiej przyjaźni. Ale to miało też skutki dla biznesu. Bo nasze rodziny miały inny pomysł co dalej, skoro Janka nie ma. My, czyli Walterowie, chcieliśmy kontynuować. A Wejchertowie, niestety – chociaż to rozumiem – mieli inne plany. Zwłaszcza młodzi chcieli zacząć na własny rachunek. A firma nie była w takiej sytuacji, żeby ich udziały wykupić. Inni współwłaściciele znaleźli tylko jeden sposób, żeby się wypłacić.

To była sprzedaż?
Koniec naszej pięknej przygody z TVN trwającej ponad 25 lat, licząc przygotowania.

Czyli są ludzie nie do zastąpienia.
Mieliśmy w TVN kilka takich dramatycznych pożegnań zostawiających wyrwy nie do zapełnienia. Marcin Pawłowski, Darek Kmiecik, Jacek Szymczak, Rafał Woczewski, Grzegorz Miecugow. Ta lista wciąż się wydłuża. I zawsze zostaje brak.

Na jubileusz przychodzi kolejny właściciel. PiS podobno chce przejąć TVN24. 100 mln kary już wisi – podobno za podatki, ale wielu sądzi, że chodzi o politykę, władzę i kontrolę. Widzi pan miejsce dla takiej niezależnej silnej telewizji w Polsce, która się wyłania?
Ostatni raz roczny raport TVN widziałem siedem lat temu. Nie wiem, kiedy Discovery ostatecznie zamknie transakcję kupna...

Discovery raczej wie, co robi. Nie boję się fachowców. Ale wiele osób martwi się, czy polska polityka nie zniszczy tej stacji i innych.
Tym niech się pan nie martwi. Nie wyobrażam sobie wyjęcia po kawałku, a tym bardziej w całości własności Amerykanom, u których Polska ma wiele interesów. Tu się nic złego nie stanie.

Pan żyje jeszcze dłużej niż ja. Widzieliśmy różne rzeczy.
Wliczając radiowęzeł studencki, jestem w mediach od 60 lat. Więc sporo widziałem. Teraz się czuję jak słoń. To jest zmęczony słoń, ale ma poczucie, że coś zrobił. I że to jest bezpieczne.

Nareszcie ktoś, kto się nie boi i nie chce, żeby inni się bali. Może to słońce Hiszpanii.
Wracamy w listopadzie.

Nie będzie pana na jubileuszu.
Ale napisałem list.

rozmawiał Jacek Żakowski

Polityka 40.2017 (3130) z dnia 03.10.2017; Polityka; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Musi być temperatura"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną