Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Te złe partie

Czy partie polityczne to przeżytek?

Jaka będzie demokracja przyszłości. Co się stanie, gdy upływ czasu w końcu wymusi wymianę elit i młode pokolenie po swojemu zagospodaruje opuszczone przez poprzedników formy polityczne? Jaka będzie demokracja przyszłości. Co się stanie, gdy upływ czasu w końcu wymusi wymianę elit i młode pokolenie po swojemu zagospodaruje opuszczone przez poprzedników formy polityczne? Krystian Maj / Forum
Młodzi ludzie nie znoszą partii politycznych, jednocześnie chcą zmienić system, bo ten też im się nie podoba. Lecz tej zmiany mogą dokonać tylko partie, bo one zdobywają realną władzę. Oto dlaczego dla młodych polityka jest kwadraturą koła.
Polskie partie nadmiernie skupione są na politycznym marketingu, młodzi zwykle robią tam za atrakcyjny brand, którym można się pochwalić przed wyborcami.Rafał Guz/Forum Polskie partie nadmiernie skupione są na politycznym marketingu, młodzi zwykle robią tam za atrakcyjny brand, którym można się pochwalić przed wyborcami.
Stopniowa ewolucja i intelektualna debata nad demokracją przyszłości właśnie zderzają się z drapieżną rewolucją w starym stylu, prowadzącą do trwałego monopolu władzy.Igor Morski/Polityka Stopniowa ewolucja i intelektualna debata nad demokracją przyszłości właśnie zderzają się z drapieżną rewolucją w starym stylu, prowadzącą do trwałego monopolu władzy.

Artykuł w wersji audio

Z badań opinii publicznej wynika, że im Polak starszy, tym mocniej angażuje się w konflikt władzy z opozycją. Według CBOS w najmłodszej grupie wiekowej (18–24 lata) blisko 60 proc. badanych nie zamierza deklarować się jako sympatycy obozu rządzącego bądź formacji opozycyjnych. Wśród trzydziestolatków – blisko połowa.

Oczywiście partie polityczne od lat nie mają dobrej opinii, i dotyczy to całego społeczeństwa. Młode pokolenie jest po prostu bardziej wyczulone na cynizm i hipokryzję polityki. W dużej mierze politycy sami ponoszą winę. Niezdolni do formułowania długofalowych programów rozwojowych, podporządkowani sondażom i wyborczej doraźności, unikający wielkich wyzwań. Partie pracowicie więc odcinają gałąź, na której – niezależnie od miejsca na scenie – wspólnie siedzą. W konkluzji raportu Fundacji Batorego „Partie polityczne a jakość polskiej demokracji” jego autor Paweł Marczewski stwierdza: „Brak zaufania dla partii oznacza większą niepewność dla nich samych i dla całego systemu demokratycznego”.

Łatwo więc zbyć sprawę frazesami o deficycie świadomości politycznej młodego pokolenia bądź jego braku wrażliwości na sprawy publiczne. Problem jest głębszy, skoro nawet w rozmowach ze świetnie wyedukowanymi liderami młodych intelektualnych środowisk dylemat „PiS czy PO” pojawia się w formie szczątkowej. Jako opresyjnie narzucająca się i niechciana ogólna rama światopoglądowa. Żywe są za to pytania o instytucjonalny model samych partii. Czy ich formuła w ogóle jest jeszcze w stanie zainteresować młodych Polaków? A jeśli nie, to czym ją zastąpić?

Jak starzy stawiają na (nie)młodych

Wielkie partie w krajach zachodniej Europy, które mają w genach doświadczenie masowości, również mają problem z reprodukcją pokoleniową. Ale przynajmniej szukają sposobów na powstrzymanie erozji. Przykładem think tank Das Progressive Zentrum, działający przy niemieckiej SPD i pracujący nad projektem wewnętrznej reformy struktury partyjnej. Młodych aktywistów nie sposób już bowiem zaprząc do rutynowych schematów organizacyjnych, stałych zebrań, procedur wyborczych. Są zbyt rozproszeni w wielości swych zainteresowań, aby poddać się partyjnemu reżimowi. Pojawiają się, gdy dzieje się coś istotnego, po czym na długo znikają. Trzeba więc proponować alternatywne formuły uczestnictwa, aby w miarę możliwości utrzymać ich przy sobie.

Polskie partie, nadmiernie skupione na politycznym marketingu, nie zaprzątają sobie tym głowy. Młodzi zwykle robią tam za atrakcyjny brand, którym można się pochwalić przed wyborcami. I tak jest od lat. Jeszcze w odległej epoce rządów Leszka Millera tygodnik „Nie” skwitował takie zabiegi rysunkiem satyrycznym „SLD stawia na młodych”: stary działacz stawiał na zgiętym wpół młodziaku kufel piwa. Od tamtej pory niewiele się zmieniło.

Inna sprawa, że młody aktyw aż tak bardzo nie różni się od starego. Sumiennie zaliczał kursy politycznego wyrachowania w partyjnych młodzieżówkach i poza świeżością opakowania niewiele więcej oferuje. Nic więc dziwnego, że w oczach rówieśników jego reprezentanci nie wypadają wiarygodnie. Prędzej już dostarczają materiału do internetowej „beki”, jeśli akurat zdarzy się, że któryś trafi w łapy bezwzględnego dziennikarza, który potrafi kilkoma pytaniami rozbroić ich wykute na blachę „narracje”. Zdarzają się oczywiście wyjątki od tej reguły, niestety, odosobnione.

Krąży od kilku lat fama, że na tle konkurencji pozytywnie odróżnia się pod tym względem PiS. Raczej jednak pozorna, gdyż oparta na kilku specyficznych zresztą karierach. Choćby ministra w kancelarii pani premier Pawła Szefernakera, którego użyteczność w sieciowym mobilizowaniu elektoratu (a jak niektórzy twierdzą – przede wszystkim w zarządzaniu armią trolli) partyjna centrala ochoczo doceniła. O poważnych mechanizmach sukcesji w dyktatorskiej formacji nie ma jednak mowy. Zresztą partyjny narybek PiS w swojej masie tak samo nie wnosi ponoć nowej jakości. – Pisowska młodzieżówka od platformerskiej różni się tylko tym, że oni chodzą do kościoła. Poza tym ukierunkowani są wyłącznie na kariery i mają gdzieś nowe idee. Czytanie dłuższych tekstów przekracza ich możliwości – opowiada analityk związany z prawicowymi think tankami. Wyjątek stanowi otoczenie Mateusza Morawieckiego, który skupił wokół siebie grono młodych konserwatywnych technokratów, dowartościowując ich stanowiskami i traktując jako zaczyn przyszłego stronnictwa nowej prawicy w epoce „po Kaczyńskim”.

Tempo zmian w strukturze społecznej jest zresztą oszałamiające i socjologom trudno już nawet wyłapywać różnice postaw zachodzące w obrębie jednego pokolenia. Pojęcia „młodości” i „starości” mocno się zatem rozjechały. Obecni zdolni i obiecujący wcale już przecież nie są tacy młodzi. Uważa się, że Robert Biedroń (41 lat) zdobywa w Słupsku polityczne doświadczenia, aby wkrótce wejść do gry o wielką stawkę. Aleksander Kwaśniewski w jego wieku wprowadzał się do Pałacu Prezydenckiego. A raptem o rok starszy Leszek Balcerowicz brał się do wielkiej reformy socjalistycznej gospodarki.

Nadzieja Platformy Rafał Trzaskowski (45 lat) dziś jest o całą dekadę starszy od Kwaśniewskiego biorącego u progu 1990 r. we władanie masę upadłościową po PZPR. Z kolei politykowi średniego pokolenia Grzegorzowi Schetynie (54 lata) doprawdy niewiele już brakuje do Jacka Kuronia z czasów przełomu (55 lat) oraz Bronisława Geremka (57 lat). Lider PO dopiero jednak walczy o wejście na szczyt. Tamci byli już w jego wieku żywymi legendami.

Dzisiejszy, sposobiący się ponoć do premierostwa i raczej nierozważający rychłej abdykacji, Jarosław Kaczyński (68 lat) u progu III RP byłby sędziwym nestorem. Starszym od Wiesława Chrzanowskiego (66 lat), Jana Józefa Lipskiego (63 lata), Tadeusza Mazowieckiego (62 lata) i Jana Olszewskiego (59 lat). W tamtym czasie, gdy bez kompleksów rozpoczynał swą wielką polityczną grę, akurat kończył czterdziestkę. Jego obecnemu wychowankowi i prawdopodobnemu pisowskiemu delfinowi Joachimowi Brudzińskiemu w lutym stuknie pięćdziesiątka.

Trudno oczywiście pominąć fakt, iż żyjemy coraz dłużej, wydłuża się więc także okres naszej aktywności. Niemniej powinna za tym podążać reprodukcja kodów generacyjnych, aby partie nadal były w stanie nawiązywać łączność z młodymi.

Projekt lewica, projekt prawica

Oczywiście autentyczna polityczność młodego pokolenia nie jest skazana na rolę petenta pokornie czekającego, aż liderzy wielkich obozów łaskawie uchylą im drzwi. Ani też buntownika ogarniętego ślepą żądzą zniszczenia zasklepionego systemu. Zawsze można sięgnąć po słynne credo Kuronia „nie palcie komitetów, zakładajcie własne”. To jednak wymaga umiejętności tworzenia i wdrażania długofalowych programów, co niestety trudno się klei z projektowym modelem aktywności milenialsów. – Najmłodsi aktywiści są fantastyczni, gdy trzeba coś zrealizować. Zorganizować akcję, zebrać podpisy. Pracują wtedy pełną parą i są skuteczniejsi od działaczy znacznie większych partii – opowiada szefowa Inicjatywy Polskiej Barbara Nowacka. – Tyle że robią tylko to, na co mają ochotę. Start w wyborach? To ich nie interesuje. A jeśli nawet, to pod warunkiem, że nie będzie z tego obciachu. Niestety, obciachem jest niemal cała polityka w jej tradycyjnej formule.

W kręgu ruchów miejskich funkcjonuje pojęcie „narracji konkretnej”. Świat wartości uczestników ruchu ma się wyrażać w działaniu mikropolitycznym, w serii oddolnych projektów. Skuteczność ich realizacji siłą pozytywnego przykładu powinna zaś wpływać na postawy polityków. Jednak sami miejscy aktywiści programowo nie aspirują do roli menedżerów zbiorowych tożsamości.

Po początkowym zachłyśnięciu się nowymi możliwościami nad „narracją konkretną” wyrósł jednak szklany sufit, rodząc bolesne napięcia. Bo co zrobić, gdy okazuje się, że realizacja lokalnych interesów wymaga działania na szczeblu ponadlokalnym? Przed takim dylematem stawały w ostatnich latach ruchy miejskie funkcjonujące w warszawskich dzielnicach. Ustrój stolicy zaczął na nich wymuszać podjęcie starań o wejście do rady Warszawy. A to już oznacza koalicje i dogadywanie się z partiami. Inaczej mówiąc – brudny romans niweczący założycielską tożsamość.

To napięcie wybuchło w konflikcie, który podzielił najsłynniejszy ruch Miasto Jest Nasze. Jego lidera Jana Śpiewaka, osławionego sukcesami w tropieniu i nagłośnieniu afery reprywatyzacyjnej, z czasem poniosły ambicje rasowego polityka. Skoro miał już własną narrację (i medialną popularność), postanowił jej dosiąść i stanąć do wyścigu o władzę w ratuszu. I napotkał protest koleżanek i kolegów, którzy nie zamierzali przekształcać ruchu społecznego w komitet wyborczy. Skończyło się rozłamem.

Choć aktywiści Partii Razem wyszli od zupełnie innej diagnozy, wkrótce dopadła ich ta sama sprzeczność. Na wstępie bowiem uznali, że „narracja konkretna” to za mało. Że skuteczne działanie polityczne na poważnych piętrach życia społecznego wymaga instytucjonalizacji w partyjnej formule. Tyle że prawem kaduka pragnęli ją zakorzenić w odpowiadającym ich naturze oddolnym aktywizmie. Stworzyli więc projekt formacji zorganizowanej sieciowo, bez silnego przywódcy i centralizmu demokratycznego. Szybko jednak doświadczyli niewidzialnej ręki rynku politycznego, która niepostrzeżenie wypchnęła na medialny ring najsprawniejszego z nich. I tak Razem stało się po prostu „partią Zandberga”, choć on sam nie czuje się z tym dobrze. Zwłaszcza że z rozmaitych lewicowych rewirów dobiegają go teraz zarzuty hipokryzji i narastają wewnętrzne napięcia (m.in. na tle genderowym).

Problem nie dotyczy zresztą tylko lewej strony. Młoda prawica, nawet jeśli zgodnie głosuje na PiS, to – wyjąwszy karierowiczów, których nigdy nie brakuje – do uczestnictwa w systemie przesadnie się nie garnie. Systemu alternatywnego nie jest jednak w stanie zbudować. Co najlepiej widać po niezborności i bezcelowym dryfie ruchu Kukiza, bazującego głównie na energii młodego pokolenia.

Jeszcze bardziej spektakularny okazał się casus Ruchu Narodowego, który wyłonił się kilka lat temu na fali Marszu Niepodległości, strasząc liberalną inteligencję wskrzeszeniem upiora Falangi. I co prawda eskalujący radykalizm tegorocznego marszu kolejny raz postawił Polskę na baczność, po samym ruchu pozostały dymiące zgliszcza. Raptem miesiąc wcześniej został bowiem wykreślony z sądowego rejestru. Wcześniej pułapem jego wyborczych możliwości było 1,5 proc. głosów w wyborach do sejmików oraz kilka poselskich mandatów z łaski Kukiza. Po drodze młodzi narodowcy zaliczyli jeszcze szereg awantur i rozłamów.

Choć ochoczo odwoływano się do dziedzictwa Stronnictwa Narodowego (jakkolwiek by patrzeć, najbardziej masowej formacji w II RP), Ruch Narodowy zdecydowanie był dzieckiem naszych czasów. Czyli nie hierarchiczną strukturą z wodzem na szczycie piramidy, lecz siecią niezależnych od siebie inicjatyw i środowisk (Młodzież Wszechpolska, ONR, UPR) pod kolektywnym przywództwem. Nawet jeśli przywoływano wielkie narracje, najlepiej wychodziły młodym narodowcom lokalne projekty. Wywrzeć presję na burmistrza, aby zgodził się wmurować tablicę poświęconą Romanowi Dmowskiemu. Zorganizować marsz szlakiem „wyklętych”. Nawet wielki Marsz Niepodległości był projektem, tyle że w większej skali. Odświętną mobilizacją, która za nic nie chciała się oddać pokusie instytucjonalizacji.

Jeden z liderów Ruchu Artur Zawisza – rocznik ’69, a więc o pokolenie starszy od większości aktywistów, i do tego mający za sobą doświadczenie działalności w ZChN i PiS – wskazuje na głęboką antypolityczność ruchu. – Przekonywałem ich, że nawet ONR w 1934 r. wystawił listę wyborczą do samorządu warszawskiego. W ogóle tego nie chwytali. Mówili, że byłoby to zaprzedanie się systemowi. Antysystemowy Kukiz był dla nich wiarygodniejszy niż ideowy narodowiec prof. Jan Żaryn, którego sklasyfikowali jako pisowca i trzymali na dystans. Nasze wzajemne zrozumienie było więc pozorne.

Chybione są apele sympatyzującego z tym środowiskiem publicysty Rafała Ziemkiewicza, który zaleca powrót do endeckich źródeł, czyli cierpliwą pracę u podstaw nad odnową świadomości narodowej. I nie tylko dlatego, że za Dmowskiego był to ruch elit, a dziś – głównie wykluczonych z prowincji. Problemem jest wielka niemożność określenia wiarygodnej perspektywy działania. Zawisza: – Ich jedynym autorytetem są Narodowe Siły Zbrojne. Bo walczyły z bronią w ręku. Czym wobec tego jest krzątanina na dole albo ubieganie się o mandat radnego? Oni sobie wyobrażali, że któregoś roku Marsz Niepodległości zgromadzi milion demonstrantów, a wtedy Sejm i ministerstwa w jednej chwili się otworzą na narodowców.

To jednak marzenie nazbyt rozpalonej głowy albo po prostu czcza wymówka. Tymczasem więc jedynym beneficjentem listopadowych spędów pozostaje PiS. Choć nawet w partii rządzącej można było ostatnio zauważyć pewne objawy lęku przed trudnymi do ujarzmienia demonami. Bo naga energia bez politycznego przywództwa, zwłaszcza zorientowana na destrukcję, bywa ślepa i kapryśna.

Czy zmiany są możliwe?

„Narracje konkretne” – niezależnie od bieguna, z którego pochodzą – oczywiście pośrednio wpływają na wielką politykę. Gdyby nie Marsz Niepodległości, prezydent Komorowski zapewne nie złożyłby kwiatów pod pomnikiem Dmowskiego, co było przecież aktem odnawiającym legitymację endeckiej tradycji. Gdyby nie miejscy aktywiści, wrażliwość prezydentów metropolii na zbiorowy transport i drobną infrastrukturę nadal byłaby ograniczona. Ale czy oddolna presja może sięgnąć najwyższych pięter ustrojowych? Dziś gra toczy się o wielkie wektory, takie jak demokracja bądź praworządność. Znacznie trudniej ratować te wartości punktowymi interwencjami wychodzącymi spoza systemu.

Już pięć lat temu – niejako antycypując obecne problemy – pisał w głośnym manifeście „My, dzieci sieci” uczestnik protestów przeciwko umowie ACTA Piotr Czerski: „Jesteśmy pozbawieni nabożnego stosunku do »instytucji demokratycznych« w ich obecnym kształcie, przekonania o ich aksjomatycznej roli, cechującego tych, dla których »instytucje demokratyczne« są jednocześnie wystawionym sobie i przez siebie pomnikiem. My nie potrzebujemy pomników. Potrzebujemy systemu, który będzie spełniał nasze oczekiwania – będzie transparentny i sprawny w działaniu. A przywykliśmy do tego, że zmiany są możliwe: że każdy system niewygodny w obsłudze może być zastąpiony i jest zastępowany przez nowy, bardziej wydajny, lepiej dostosowany do naszych potrzeb, dający większe możliwości działania”.

Ciekawie jest pospekulować, jaka będzie demokracja przyszłości. Co się stanie, gdy upływ czasu w końcu wymusi wymianę elit i młode pokolenie po swojemu zagospodaruje opuszczone przez poprzedników formy polityczne? A może wcześniej wreszcie wyłoni formy własne, reformując podstawy „obciachowego” systemu? To pytanie nurtuje socjologów i politologów, lecz klarownych prognoz wciąż brakuje.

Gorzej, że stopniowa ewolucja i intelektualna debata nad demokracją przyszłości właśnie zderzają się z drapieżną rewolucją w starym stylu, prowadzącą do trwałego monopolu władzy. Opartego na oficjalnie dekretowanym i jednolitym porządku wartości. Przekonanie Czerskiego i jego rówieśników, iż każdy niewydolny system można zastąpić wydajniejszym, może więc okazać się jedynie złudzeniem pokolenia, które dojrzewało w warunkach demokracji i przyjęło ją za oczywistość. Może bowiem nadejść czas, gdy z pakietu możliwych zmian pozostanie „dobra zmiana”. I będzie po równo: młodzi będą mieli swoją rację, a starzy – swoją władzę.

Polityka 48.2017 (3138) z dnia 28.11.2017; Polityka; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Te złe partie"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną