Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

„Za małoście wycierpieli”

Polska chce deportować ukraińską rodzinę. Za mało ucierpiała?

Gdańsk Gdańsk Beata Ratuszniak / Unsplash
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z procedurami, Polska deportuje ich w samą wigilię. Sąsiedzi, szkoła i pół Gdańska próbują to jakoś zatrzymać.

Sprawę zbadano wnikliwie, organy administracyjne dochowały należytej staranności i z uwagą pochyliły się nad materiałem dowodowym. Urzędnikom wyszło, że historia ukraińskiej rodziny Szmatowów nie jest wystarczająco ciężka, a lęk przed zagrożeniem nie aż taki, jak się może wydawać. Zanim nakażą opuścić Polskę, przedstawią analizy, z których wynika, że ich życie po reemigracji nie będzie aż takie okropne.

Ale Jany, Hryhorija i ich synów to nie przekonuje. – Nasze dzieci znają Polskę lepiej niż kraj swego pochodzenia. Niestety, Ukraina okazała się dla nas obcym krajem. – mówi Jana Szmatowa. – Ciężko być człowiekiem, który nigdzie nie ma swojego miejsca.

Od 2014 roku mają swoje miejsce w Polsce, ale z końcem listopada dostali decyzję o zobowiązaniu do powrotu na Ukrainę. Komendant Placówki Straży Granicznej w Gdańsku mógł dać im 15 dni, ale przeciągnął to do 30, co wypada tuż przed wigilią. Dostali najniższy z możliwych, półroczny zakaz wjazdu na terytorium RP. Jeśli się spóźnią, to zakaz rozciągnie się też na inne państwa strefy Schengen.

Rzecznik Komendanta Morskiego Oddziału Straży Granicznej w Gdańsku, Andrzej Juźwiak uspokaja: – Ta decyzja nie podlega wykonaniu z uwagi na prowadzone postępowanie w sprawie udzielenia ochrony międzynarodowej po kolejnym wniosku złożonym przez cudzoziemców.

Można się jeszcze próbować odwoływać, ta gra w prawo administracyjne nadal się toczy. I choć w przepisach porządek, to nie wszystkim zgadza się poczucie sprawiedliwości. W Gdańsku mówią, że to wbrew elementarnej solidarności. Pytają, gdzie tu racja stanu: po co dalej karać ludzi, którzy tak wiele już w życiu przeszli?

Problem polega na tym, że i urzędnicy, i rodzina opowiadają te same historie, ale zupełnie inaczej.

Wtedy: Krym

Marzec 2014. Referendum w sprawie przyłączenia Krymu do Rosji, sytuacja jest coraz bardziej napięta. Hryhorij kieruje firmą transportową, z zamówieniem zgłasza się Służba Bezpieczeństwa Ukrainy: chodzi tylko o podwiezienie paru osób. Po powrocie do bazy kierowca mówi, że przewoził „uzbrojonych ludzi (czeczeńskich bojowników), którzy stawiali blokady na wyjeździe z półwyspu”. Więcej jeździć nie chce.

Wkrótce SBU ponawia zamówienie, ale tym razem Szmatow odmawia: nie dam wam autobusu. Dwie godziny po odmowie „do Zainteresowanego przyjechali uzbrojeni mężczyźni, którzy pobili go, zabrali autobus i odjechali. Cudzoziemiec od razu udał się na milicję, jednakże jego zgłoszenie nie zostało zarejestrowane, bowiem pracownicy posterunku „nie wiedzieli, jakim władzom podlegają i na rzecz jakiego państwa pracują”. Potem zaczynają się telefony z propozycjami „rozwiązania problemów”.

W 2016 roku polski Urząd do Spraw Cudzoziemców (UdSC) napisze: „Shmatov co prawda oświadczył, iż zgłosił pobicie na milicji, jednakże zgłoszenie nie zostało zarejestrowane, do lekarza natomiast się nie udał, co wskazuje, iż nie odniósł od poważnych obrażeń”. Jana zezna, że pobity mąż nie zgłosił się do szpitala, bo wejścia pilnowali uzbrojeni ludzie. Dla urzędu pobicie i telefon z groźbami to za mało, by uznać, że stali się obiektem zainteresowania SBU czy nowych władz Krymu.

Hryhorij i Jana uważają inaczej. Tego samego wieczora uciekają. Nie ma jeszcze granicy między Krymem a Ukrainą, do Lwowa docierają bez przeszkód.

Wtedy: Lwów

We Lwowie rejestrują się jako osoby wewnętrznie przesiedlone. Ukraina prowadzi dla takich specjalne programy pomocowe. Ale w praktyce nie są tam mile widziani. Narzekają na „negatywny stosunek miejscowej ludności, przejawianie nacjonalistycznej niechęci oraz obelgi i poniżanie w związku z ich krymskim pochodzeniem, narodowością rosyjską i posługiwaniem się językiem rosyjskim”.

Hryhorij, starszy syn, skarży się, że „przeklinano na niego, kiedy posługiwał się językiem rosyjskim, nazywano jego i jego rodzinę zdrajcami”. Inaczej, z perspektywy Warszawy, sprawę widzi Urząd ds. Cudzoziemców, który uważa, że osoba rosyjskojęzyczna jest w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie ukraińskim.

Na skargi chłopaka polski urząd odpowiada cytatem z prezydenta Petra Poroszenki: „Ukrainę można kochać również w języku rosyjskim”.

Posłanka Nowoczesnej Ewa Lieder, która pilotuje sprawę rodziny: – Nie można ich zaliczyć do imigrantów ekonomicznych. Doświadczyli już aktów przemocy ze strony zwolenników prorosyjskich w okupowanej części Ukrainy z powodu proukraińskiej postawy.

Ukraińcy twierdzą, że mieli powody, by uciekać z kraju w obawie o swoje życie, także przez wydarzenia ze Lwowa.

Lipiec 2014, ledwie tydzień po tym jak w lwowskim urzędzie rejestrują przyjazd z Krymu. Hryhorij szuka pracy, omawia warunki, kiedy dzwoni roztrzęsiona Jana. Opowiada, że do ich mieszkania weszło siłą trzech mężczyzn, którzy „zaczęli oglądać pokoje” i robić przeszukanie. Mówią, że są z milicji, ale nie chcą pokazać dokumentów. Jana zaczyna krzyczeć. Reagują sąsiedzi, więc mężczyźni odchodzą. Po wszystkim Szmatowowie idą na milicję, ale słyszą, że „w kraju zaczyna się wojna, przed organami są ważniejsze zadania i takiego zgłoszenia nikt nie będzie brał pod uwagę”.

Szmatow zaczyna rozumieć, że są zagrożeni. Ale polscy urzędnicy widzą to inaczej.

Urząd ds. Cudzoziemców: „Zasadnym wydaje się przypuszczenie, iż w przypadku rzeczywistego poszukiwania jego osoby w celu fizycznego usunięcia (zabicia), zostałby on odnaleziony, mieszkając na Krymie, a najście jego mieszkania we Lwowie przez trzech mężczyzn było prawdopodobnie, zgodnie z ich oświadczeniem, związane jedynie z kontrolą dokumentów”.

Ale rodzina się boi. Jana zezna do protokołu: „W tym czasie chcieliśmy przede wszystkim wywieźć dzieci z Ukrainy po tym, co tam nastąpiło”. W paszportach mają wizy do Polski, długo się nie zastanawiają. Kupują bilety do Warszawy. Stawiają się na Taborowej, po raz pierwszy proszą Straż Graniczną obcego państwa o udzielenie ochrony międzynarodowej. Rusza machina.

UdSC: „Stan faktyczny nie daje podstaw, aby uznać, że Pan Hryhorii Shmatov był na Ukrainie prześladowany lub prześladowaniem zagrożony ze względu na rasę, religię, narodowość, przynależność do określonej grupy społecznej lub poglądy polityczne”. Nawet jeśli urząd podziela obawy rodziny, to nie mają one związku z prześladowaniem z ustawowo określonych powodów. Doznane dolegliwości nie są wystarczające.

Potem: pod Zambrowem

Ale zanim dowiedzą się, że za mało przeszli, Szmatowowie trafiają do ośrodka dla uchodźców w Dębaku, a potem w Czerwonym Borze pod Zambrowem. Jest październik 2014. Mała stabilizacja, choć to raczej wielkie zawieszenie. Ale przynajmniej dzieci chodzą tu do szkoły, żyje się jakimś cieniem nadziei.

Jana zezna, jak lokalni potraktowali jednego z chłopców z Czeczenii. „Pewnego dnia, kiedy te dzieci wyszły ze szkolnego autobusu, podjechał samochód, z którego wysiadło trzech mężczyzn i bardzo dotkliwie pobiło tego Czeczeńca”. Szmatowowie są oburzeni, chcą wezwać pogotowie i policję. Ale administracja ośrodka nie kwapi się, bo do zdarzenia doszło poza jego murami.

Z akt UdsC: Hryhorij „prywatnym samochodem odwiózł pobitego chłopca do szpitala, gdzie (...) odmówiono sfotografowania śladów pobicia. Napad i pobicie zgłosili na policji, poprosili o zrobienie badań medycznych i wydanie zaświadczenia, czego również odmówiono”.

Hryhorij: „Po tym incydencie do naszych dzieci zaczęli podchodzić nieznajomi ludzie i na tym samym przystanku zadawać pytania o trasę z ośrodka do szkoły, a także fotografować je bez żadnych wyjaśnień”.

Wkrótce Tola, ich młodszy syn, zostaje napadnięty i pobity na szkolnym przystanku. Dusili go i bili głową o płot. Szmatow zawiadamia policję, ale odpowiedzi brak. Pisze skargę do Prokuratora Generalnego. Zaczynają się też pogróżki: „Mówili, że jeśli nie przestaniemy dochodzić sprawiedliwości, to będziemy mieć problemy i wszystko dla nas się źle skończy”. Jana wspomina, że wszyscy mieli o tę sprawę do nich pretensje: lepiej było siedzieć cicho. W końcu policja przyjmuje zgłoszenie, lecz odmawia wszczęcia postępowania, „bowiem dziecko nie ma poważnych obrażeń”.

Polscy urzędnicy uznają, że Ukraińcy przesadzają: gdyby rzeczywiście chłopców ciężko pobito, ktoś by się tym zajął. UdsC uzasadnia to tak: „W przypadku widocznych objawów poważnego pobicia [obydwu chłopców] pracownicy zamieszkiwanego przez Cudzoziemców ośrodka wezwaliby karetkę, natomiast w szpitalu zajęto by się małoletnimi w pierwszej kolejności. W związku z powyższym uznać należy, że Cudzoziemiec wyolbrzymia swoje problemy”.

Po napaści na przystanku Tola ma ataki nerwicy, wpada w histerię. Ojciec szuka pomocy u psychologa. Psycholog zaleca picie naparu z melisy. Tola mówi, że więcej nie pójdzie do szkoły. Do szkoły przychodzi więc policjant, by przypomnieć, że nieposyłanie małoletniego do szkoły grozi odebraniem dzieci. Szmatowom coraz trudniej oddychać.

Urząd do Spraw Cudzoziemców napisze o Hryhorim: „Uznać należy, że (...) w otaczającej go rzeczywistości dostrzega wielu przeciwników, którzy w jego mniemaniu dążą do skrzywdzenia jego rodziny (pobicie małoletniego syna w Polsce, groźby w stosunku do jego rodziny we Lwowie), a nawet do pozbawienia go życia”. Urząd doda, że Szmatow ma roszczeniową postawę i wskazuje się jako ofiarę.

Jana: – Wtedy podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Niemiec.

Jeszcze: Berlin

Ukraińska rodzina bez zezwolenia jedzie do Berlina, tam po raz drugi ubiega się o status uchodźcy, ale Niemcy na mocy rozporządzenia Dublin III w październiku 2015 r. cofają ich do pierwszego bezpiecznego kraju. Czyli do Polski.

Wyjazd do Berlina nie wygląda dobrze. UdSC: „Cudzoziemiec udał się do Niemiec, gdzie również ubiegał się o udzielenie ochrony międzynarodowej. W związku z powyższym uznać należy, iż rzeczywistym powodem opuszczenia kraju pochodzenia była trudna sytuacja materialna”. To przekreśla starania rodziny o status uchodźcy w Polsce.

Dziś: Gdańsk

Po powrocie do Polski rodzina tuła się od ośrodka do ośrodka. W końcu dostają zgodę na wynajęcie mieszkania prywatnego, do Gdańska ściąga ich Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. Wynajmują mieszkanie w nadmorskim Brzeźnie, łapią pion. On, kiedyś inżynier-leśnik, dostaje pracę kierowcy-magazyniera, ona zatrudnia się jako pomoc kuchenna. Jakoś się obżywają. Uczą się polskiego, dzieci idą do szkoły, dostają ogrom wsparcia. Ale obok ich życia, na równoległym torze, biegnie tok spraw urzędowych.

W listopadzie 2016 roku Urząd ds. Cudzoziemców odmawia im nadania statusu uchodźcy. Może jeszcze zdecydować o nadaniu ochrony uzupełniającej, gdy powrót do kraju pochodzenia wiąże się z ryzykiem doznania poważnej krzywdy. UdSC zgadza się, że na Krymie rodzina Szmatowów jest narażona na takie ryzyko. „Na wschodzie Ukrainy (...) toczy się konflikt zbrojny, którego „skutki noszą znamiona katastrofy humanitarnej”, a „sytuacja pod względem bezpieczeństwa jest napięta. Obserwatorzy organizacji praw człowieka informują o naruszaniu tych praw na Krymie, zastraszaniu i nękaniu przeciwników nowego układu sił”.

Ale w całej Ukrainie jest dużo miejsca, poza tym urząd bierze pod uwagę indywidualną sytuację rodziny. Rodzice są młodzi, wykształceni, zdrowi, znają języki. Co do dzieci, to „osiągnęły na tyle zaawansowany wiek, że podróżowanie nie powinno sprawiać małoletnim ani Wnioskodawcy większych kłopotów”, pocieszają urzędnicy i przypominają, że oferowana przesiedleńcom pomoc „nie zwalnia dorosłych i pełnosprawnych obywateli z odpowiedzialności za własne życie”.

Szmatowowie odwołują się, ale w lipcu 2017 roku Hryhorij odbiera ostateczną decyzję Rady ds. Uchodźców utrzymującą w mocy stanowisko USC. Rodzina ma miesiąc na opuszczenie Polski. Postanawiają zawalczyć. Składają wniosek o udzielenie ochrony międzynarodowej. To już trzeci raz, ale tylko pierwszy wniosek zawiesza procedurę. Tryby maszyny od dawna są w ruchu.

Teraz: solidarność

Listopad 2017. Sprawa trafiła do Komendanta Placówki Straży Granicznej w Gdańsku. Organ pochyla się nad zebranym materiałem dowodowym. W aktach 78 załączników. To zapis tego, jak Gdańsk walczy o zatrzymanie Ukraińców w ich nowym domu.

Szkoła nie chce dać wydrzeć chłopców. Do akt trafiają opinie od wychowawców, psychologa, logopedy i neurologopedy. Pisma od dyrektora szkoły, polonistów, anglistów, germanistów, wuefistów. Dorzuca się kierownik biblioteki. W aktach leżą kopie świadectw, widać czerwony pasek. Obok zaświadczenie o przyznaniu stypendium. Szkoła dołącza dyplomy i wyniki sprawdzianów, byle pokazać, że chłopaki warte są szansy. Na drugiego z synów, Hrihoryja, mówią już tu Grześ.

Polscy urzędnicy stwierdzą, że młodzi są rzeczywiście zdolni i pracowici, więc z pewnością odnajdą się po powrocie na Ukrainę.

Nauczycielka chłopców: – Tola jest wybitnie zdolny. Uważam, że ma szansę zajść naprawdę daleko. Bardzo pilny, mądry, nad wiek dojrzały. Grześ dociekliwy, pilny, lubi fantastykę. Zawsze odrobione prace domowe, zawsze przygotowani. Bracia bardzo są ze sobą zżyci.

Dodaje, że chłopcy pokazują nam to, o czym myśmy zapomnieli: wielki szacunek do uczenia się, docenianie prostych – tego, że mogę się uczyć, że mam swoje miejsce, swój dom, wielki szacunek wobec innych osób. Nie rozumie, dlaczego mamy ich stracić.

Za rodziną Szmatowów ujmuje się pół Gdańska: to już są nasi sąsiedzi, nasi Ukraińcy. Pisma piszą prezydent Gdańska, posłanka Nowoczesnej, prezes i wiceprezes Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. W aktach leżą opinie pracodawców o Janie i Hryhoriju, kopie umowy o pracę i umowy najmu, zaświadczenie o kursie języka polskiego. Nawet uprawnienia do kierowania wózkami jezdniowymi i certyfikat z kursu magazynierów, byle pokazać, że przecież mogą się polskim pracodawcom przydać.

Ktoś rozpoczyna zbiórkę podpisów pod petycją o wstrzymanie deportacji. Lokalne media publikują kilka tekstów, dorzucają te jeszcze nieopublikowane, ale już przygotowane.

Załącznik numer 46 to kopia dokumentacji medycznej. Starszy syn, Hryhorij zwany już Grzesiem, przeszedł operację szczęki, leczenie rozpisano na 2 lata. Rodzina załącza karty medyczne, zaświadczenia lekarskie i kopie paragonów, bo za leczenie płacą sami. To na nic, polscy urzędnicy będą ich przekonywać, że opieka medyczna na Ukrainie jest na bardzo wysokim poziomie.

Komendant placówki Straży Granicznej w Gdańsku postanawia zbadać sytuację polityczną, społeczno-gospodarczą, praw człowieka i bezpieczeństwa na Ukrainie, a także sytuację w Federacji Rosyjskiej. To obszerna lektura, przekonująca, niepozbawiona współczucia. Ale zupełnie niezgodna z doświadczeniem rodziny. Rzecznik Straży Granicznej kpt. Andrzej Juźwiak: – Podczas postępowania badane były wszystkie przesłanki do udzielenia zgody na pobyt ze względów humanitarnych lub pobyt tolerowany.

Komendant wydaje decyzję o zobowiązaniu do powrotu i zakazie ponownego wjazdu na terytorium Polski. Jeśli nie wyjadą do wigilii, to zakaz rozciągnie się też na inne państwa obszaru Schengen.

Wszystko jest zgodnie z przepisami, ale życie wymyka się regulacjom. Jeśli ta rodzina wyjedzie na Ukrainę, straci wszystko. Ale i my stracimy, bo oni już są nasi, już pośród nas wrośli – mówią ci, którzy Szmatowów znają. Rodzice, Jana i Hryhorij pracowali legalnie, byli pomocni. Synowie, Tola i Hryhorij, nauczyli się polskiego. Mają przyjaciół. Trzeba wioski, by wychować dzieci. Taka wioska w Gdańsku się zorganizowała. Kto zyska na tym, że się ich teraz wyrzuca?

Posłanka Ewa Lieder: – Dla tej rodziny Polska stała się nowym domem. Z ludzkiej przyzwoitości powinniśmy dać im szansę na spokojne życie w Polsce, szczególnie że już byli niezależni finansowo, płacili tu podatki. Ale nie uznano tych argumentów.

Ci, co ich wspierają, łapią się jeszcze nadziei, pukają do wszystkich drzwi. Przecież rok temu udało się wyprosić taką zgodę dla innej dziewczynki z Ukrainy. Daryna Szerstiuk i jej mama miały być deportowane, ale szkoła Daryny narobiła krzyku. Na ostatniej prostej do sprawy włączył się Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka, a Urząd ds. Cudzoziemców zmienił zdanie. Daryna została, uczy się w Warszawie.

Więc w czym te nasze chłopaki są gorsze, no w czym? – pytają w Gdańsku. Próbuję dowiedzieć się tego od Straży Granicznej i Rzecznika Praw Dziecka, ale na moje pytania nie odpowiedzą. Błyskawicznie zareaguje za to biuro Rzecznika Praw Obywatelskich.

Dr Sylwia Spurek, zastępczyni RPO: – Sprawdziłam, ta sprawa nie wpłynęła do nas. Podejmiemy ją z urzędu.

A jutro?

Kopie akt w tej sprawie są identyczne, ale każda ze stron czyta je po swojemu. Jana Szmatowa, inaczej niż urzędnicy z Polski, za bardzo nie ma złudzeń co do przyszłości rodziny po wyjeździe: – Jest oczywiste, że nie będziemy mogli żyć na terytorium Ukrainy i będziemy musieli wrócić na tereny okupowane.

Zanim Jana podpisze protokół, doda od siebie kilka słów: „Bardzo trudno byłoby mi tracić to, co mam tutaj w Polsce. Już raz straciłam wszystko, wyjeżdżając z domu rodzinnego. Nie mam nadziei na świetlaną przyszłość dla siebie, ale chciałabym dać coś więcej swoim dzieciom. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie. Nic więcej nie chcę dodać”.

***

Komentarz dr Sylwii Spurek, zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich, który podejmie z urzędu sprawę rodziny:

Powinno się ocenić, czy powrót cudzoziemca do kraju nie będzie naruszał jego prawa do życia, także życia rodzinnego i prywatnego, wolności, bezpieczeństwa osobistego, czy w jego kraju nie będą mu grozić tortury lub inne nieludzkie traktowanie. Jeżeli okaże się to prawdopodobne, organ, zamiast zobowiązać cudzoziemca do powrotu, powinien udzielić mu zgody na pozostanie w Polsce.

W tym roku znacznie zmalała liczba obywateli Ukrainy ubiegających się w Polsce o ochronę międzynarodową. Do połowy listopada wnioski o taką ochronę złożyło ponad 600 Ukraińców, podczas gdy w 2016 roku o ochronę międzynarodową ubiegało się 1300, a w 2015 roku aż 2300 obywateli tego kraju. W 2017 roku wzrosła za to liczba decyzji pozytywnych, nadających Ukraińcom status uchodźcy lub przyznających im ochronę uzupełniającą, z 90 w 2016 do ponad 200 w tym roku.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama