Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Błaszczak przejmuje schedę po Macierewiczu. Zastanie wielki bałagan

Antoni Macierewicz Antoni Macierewicz Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Nowy minister MON ma przyspieszyć modernizację polskiej armii. Przypominamy wszystkie obietnice Antoniego Macierewicza i mówimy: sprawdzam.

Zbrojeniowe obietnice Antoniego Macierewicza walą się jak domek z kart. Jeśli Mariusz Błaszczak przyszedł do MON z misją przyspieszenia modernizacji, to czasu ma niewiele, a być może już na starcie przegrał.

Antoni Macierewicz nie obieca już żadnych zakupów uzbrojenia. To dobrze, bo niekonsekwencji, niedorzeczności i kpin z inteligencji słuchaczy było przez ostatnie dwa lata zdecydowanie za dużo. Gorzej, że nawet jego najświeższe obietnice właśnie walą się jak domek z kart. Wojsko może tę wielotomową opowieść odłożyć na półkę „baśnie, legendy i fantastyka”. Niestety, wraz z nimi musi odłożyć tak bardzo potrzebną wymianę sprzętu, której były minister nie dokończył, w wielu obszarach nawet nie zaczął, a pozostałe skomplikował.

Najpierw jednak przebijmy wielki balon z napisem „Pan Antoni, cudotwórca”. Macierewicz zrobił wiele, by to do niego przylgnęło miano największego modernizatora w historii Wojska Polskiego. Bo przecież Kraby, bo przecież Raki, bo czołgi, Groty, okręty i rakiety. Ale większość zawartych w czasie ministrowania Antoniego Macierewicza kontraktów zbrojeniowych, w szczególności te największe, była zwieńczeniem wieloletnich prac badawczo-rozwojowych, ciągnących się latami negocjacji z przemysłem, przetargów zaczętych lata temu lub umów przygotowanych do podpisania przez poprzedników. Lista najczęściej wymienianych sukcesów Macierewicza to rezultat przemilczanej kontynuacji, a nie cudu.

Co Antoni Macierewicz zrobił dla zbrojeniówki?

Dla przypomnienia: fantastyczna armatohaubica 155 mm Krab powstawała w bólach rodzimego przemysłu zbrojeniowego od 1999 roku i powstać nie mogła, dopóki w 2014 roku nie zdecydowano o przerwaniu prób budowy własnego podwozia i zakupie licencji z Korei Południowej. Równie fantastyczny automatyczny moździerz 120 mm Rak na podwoziu Rosomaka powstawał od 2005 roku jako własna inicjatywa przemysłu (wersja produkcyjna na podwoziu gąsienicowym nie powstała do dziś).

Faktem jest, że po drodze zaliczono wpadkę ze zleceniem opracowania odpowiedniej amunicji, ale w roku wprowadzenia Raków do służby (2017) już była przetestowana. Z czołgami Leopard sprawa jest oczywista, przygotowaną przez poprzedni rząd umowę modernizacyjną z niemieckim dostawcą technologii rząd PiS po prostu podpisał w grudniu 2015 roku. Karabinki Grot, które tak zachwalał były minister jako swoje dziecko, były „wymyślane” w placówkach badawczo-rozwojowych, od kiedy weszliśmy do NATO i trzeba było się „przesiąść” na nową standardową amunicję Zachodu, kalibru 5,56.

Łatwiej było przerobić kałachy w Beryle, ale nowy, modułowy system broni strzeleckiej potrzebował prawie dwóch dekad na skonstruowanie, dopracowanie, badania i testy. Od ponad dekady trwały prace nad pociskiem przeciwlotniczym Piorun, będącym rozwinięciem rakiety wcześniejszej generacji Grom. Gromy i Pioruny to zaś uzbrojenie Poprada – jednego z dwóch systemów bliskiej obrony powietrznej, zamówionych za czasów Macierewicza, budowanego od niemal 20 lat i kupionego zaraz po objęciu władzy przez PiS.

Drugi system przeciwlotniczy, Pilica, choć prostszy, oparty na zmodernizowanych działkach z dołożoną rakietą Grom, to też produkt dziesięcioletniej pracy. Stosunkowo najkrócej z dużych projektów trwały prace nad niszczycielem min Kormoran II, bo od 2009 roku, lecz na bazie doświadczeń z początku XXI wieku. To zestawienie tylko głównych, najczęściej eksponowanych w rządowej propagandzie osiągnięć MON.

Obietnice byłego ministra MON

Teraz rzut oka na to, gdzie jesteśmy z zapowiedziami, obietnicami i światem realnym. Od końca urzędowania ministra Macierewicza licząc, najświeższa była kolejna deklaracja o okrętach podwodnych Orka. Ambaras to jednak mało na określenie sytuacji, jaka nastąpiła. Bo ledwie 27 grudnia w Krakowie z ust ministra padło powtórzone enty raz zapewnienie, że na pewno w bieżącym (2017) roku Polska wybierze partnera w budowie okrętów.

Dwa dni później MON wydał pisemne oświadczenie, że jednak nie w tym roku, że zdarzy się to w styczniu roku następnego. Przedstawiciele resortu cały czas zapewniali, że to tylko drobna obsuwa, bo finalne rozmowy się toczą. Ale jeśli przypomnimy sobie deklaracje w sprawie śmigłowców sprzed roku i ich rezultat, wygląda to na powtórzony scenariusz – medialne zapewnienia bez pokrycia w faktach. Wszyscy zdają sobie bowiem sprawę, że od wyboru dostawcy okrętu i pocisków będących jego bronią do podpisania umowy na ich produkcję upłynie co najmniej kolejny rok.

W każdym razie jest połowa stycznia, ministra obiecującego decyzję w sprawie Orki już nie ma, nie ma też żadnej decyzji i mało kto obstawia, że będzie w styczniu czy w ogóle najbliższym czasie. Sprawa się rypła, cytując klasyka. W łagodniejszej wersji, często powtarzanej przez jednego z kolegów dziennikarzy zbrojeniowych: opóźnienie może się zwiększyć lub ewentualnie zwiększyć.

Antoni Macierewicz a sprawa śmigłowców

To samo dotyczy legendarnych już śmigłowców. Wszelkie deklaracje przyspieszenia ich zakupu dziś wyglądają komicznie. Nie udało się utrzymać grudniowego terminu zgłoszenia ofert ostatecznych na ledwie osiem maszyn dla wojsk specjalnych. Osiem (a być może tylko cztery) morskich leży odłogiem, tak samo jak zapowiedzi kupna nawet ponad setki „śmigłowców atakujących”, w normalnej terminologii zwanych uderzeniowymi.

Co więcej, to, co obecny rząd określa mianem programu śmigłowcowego – zakup 12 do 16 maszyn dla specjalsów i w morskiej wersji łączącej zadania ratowniczo-poszukiwawcze ze zwalczaniem okrętów podwodnych – może kosztować ponad połowę tego, co aż 50 wielozadaniowych caracali z unieważnionego przez PiS przetargu.

Przy okazji trzeciego czytania budżetu nowa minister finansów Teresa Czerwińska powiedziała w Sejmie, że na program ten zarezerwowano do 2022 roku aż 7,2 mld złotych! Już kiedy ówczesny wiceminister Michał Dworczyk w listopadzie mówił o „blisko 7 miliardach”, znawcy tematu otwierali szeroko oczy. Teraz budżet na maksymalnie 16 maszyn jeszcze wzrósł. Każdy sobie może podzielić, ile wychodzi za sztukę, choć takie wyliczenia są dalekie od profesjonalizmu i nie uwzględniają niuansów.

Nie jest też powiedziane, że rząd rzeczywiście wyda cały śmigłowcowy fundusz. W każdym razie wcześniejsze zapewnienia, iż kupując mniejsze ilości, da się kupić szybciej i taniej, właśnie boleśnie zderzają się z rzeczywistością. Szybciej może będzie – wziąwszy pod uwagę, że przetarg wygrany przez caracale trwał z wieloma meandrami od marca 2012 roku – ale taniej raczej się nie uda. 50 caracali miało kosztować 13,4 mld złotych i gdyby zamówienie utrzymano, pierwsze latałyby już w wojsku.

Czy MON kupi system Homar?

Skoro nie śmigłowce, to może rakiety ziemia-ziemia? Przecież już mieliśmy je kupować! W lipcu zeszłego roku PGZ za aprobatą MON wybrała na dostawcę technologii dla systemu Homar amerykańskiego Lockheeda. Minister Macierewicz obiecał zakup tych wyrzutni nie tylko Polakom (po wielokroć i z terminem w 2017 roku), ale i ubóstwianemu prezydentowi USA Donaldowi Trumpowi.

Pół roku po wyjeździe Trumpa z Warszawy okazało się jednak, że rozmowy z Amerykanami są coraz trudniejsze i nie wróżą powodzenia do tego stopnia, że MON i PGZ wróciły do negocjacji z izraelską konkurencją, odrzuconą latem. Cierpliwość i nadzieja to w branży zbrojeniowej norma czy nieaktualność złożonych obietnic również?

Oczywiście, lepiej kupić taniej niż drożej i z lepszym niż gorszym transferem technologii. Nikt nie będzie miał pretensji o odrzucenie złej oferty, o ile nowa będzie lepsza. Pytanie tylko, jak długo można negocjować, mówiąc jednocześnie, że siła ognia, jaką zapewnić miały dalekosiężne rakiety, jest Polsce niezbędnie potrzebna, i to już. A ministerstwo pod rządami Macierewicza snuło plany nie trzech dywizjonów wyrzutni Homar, a dziewięciu.

Macierewicz, system obrony powietrznej i antyrakietowej Wisła

Wreszcie największy, strategiczny, najbardziej brzemienny w skutki kontrakt: na system obrony powietrznej i antyrakietowej Wisła. Ile to razy słyszeliśmy, że w zeszłym roku miała być umowa? Późną jesienią słyszeć to przestaliśmy, bo okazało się, że amerykańska wycena jest szokująco wysoka. Przystąpiliśmy więc do kolejnej fazy negocjacji i usłyszeliśmy, że umowa tuż-tuż, na przełomie stycznia i lutego.

Dziś okazuje się, że jednak nie ma na to szans. Dopiero w marcu Polska liczy na zrewidowaną – opartą na wynikach trwających właśnie negocjacji – ofertę od Amerykanów. Wtedy dopiero będzie można domknąć offset, ale to też zabierze wiele tygodni. Optymiści liczą teraz, że umowę (na pierwszą fazę kontraktu) można będzie podpisać w pierwszej połowie roku. Sukces musi być, przynajmniej jeśli chodzi o kwotę. Nie ma mowy o zaakceptowaniu 10,5 mld dolarów, ale czy uda się zejść do połowy tej sumy – wątpliwe.

Polska będzie musiała najprawdopodobniej zaakceptować cenę około 6 mld dolarów za dwie baterie Patriotów wyposażonych w system dowodzenia IBCS, choć w mniej ambitnej konfiguracji. Jeśli przypomnimy sobie obietnice ministra Macierewicza z września 2016 roku, kiedy mówił o umowie do końca tamtego roku, można się jedynie gorzko uśmiechnąć. I zastanowić nad profesjonalnym przygotowaniem polskiej ekipy, realnością oceny ambicji wobec kosztów i wreszcie rozsądkiem wypowiedzi polityków.

Choć nad tym ostatnim może lepiej nie. Bo przecież umowa na Wisłę nadal jest wyłącznie w pierwszej fazie. Druga, większa, bardziej skomplikowana i na pewno kosztowniejsza, czeka na wynegocjowanie i podpisanie umowy. Niech lepiej Mariusz Błaszczak nie obiecuje, kiedy i za ile.

Krok do przodu, trzy do tyłu

Są też takie przypadki, w których podejście Macierewicza zepsuło i skomplikowało postępowania zbrojeniowe zmierzające przed jego nastaniem do finału. Najbardziej jaskrawym przypadkiem jest BMS, system komunikacji, rozpoznania i dowodzenia pododdziałów zmotoryzowanej piechoty dla batalionów z Rosomakami. Były minister zaczął urzędowanie od ataku na prywatne firmy oferujące wojsku swoje rozwiązania, w mediach rzucał oskarżenia o korupcję.

Żadnych zarzutów przez dwa lata rzecz jasna nie postawił, za to anulował przetarg i wyznaczył do realizacji BMS państwową PGZ. Po ok. roku mówił już o wprowadzeniu w błąd co do możliwości technologicznych PGZ, choć jeszcze latem obiecywał kontrakt na BMS w 2017 roku.

Drugim obszarem odwrócenia priorytetów są bezzałogowce. W planach sprzed „epoki Macierewicza” było kilka rodzin latających dronów, które przede wszystkim służyć miały rozpoznaniu na bliskim, średnim i dalekim dystansie. Po 2015 roku te plany anulowano i odwrócono. W efekcie zakupione zostały najmniejsze drony-kamikadze, bardziej poprawnie zwane amunicją krążącą, a rozpoznanie z powietrza nadal czeka.

Tu również na siłę przekierowano preferencje od doświadczonych dostawców prywatnych do państwowej PGZ, która miała za mało czasu, by się wykazać. O strategicznych (na naszą skalę) bezzałogowcach z programu Zefir nikt już nawet nie pamięta, czekają na aktualizację Programu Modernizacji Technicznej, która miała nastąpić w zeszłym roku. Słusznie Czytelnicy podejrzewają – nie nastąpiła.

Sprzeczne deklaracje i dreptanie w miejscu dotyczy również bojowych sił marynarki wojennej. Przed Macierewiczem marynarze żyli nadzieją na trzy okręty obrony wybrzeża Miecznik i trzy patrolowce Czapla, zamiary i tak zredukowane wobec ambicji. Potem okazało się, że Czaple i Mieczniki nie pasują do koncepcji obronnej ze Strategicznego Przeglądu Obronnego. W Sejmie poinformowano o odłożeniu obu programów na okres po 2024 roku. Równoległe polskie delegacje jeździły do Australii, gdzie oglądały wycofywane z tamtejszej floty fregaty Adelajda, lecz do tej pory bez konkluzji.

Czy Błaszczakowi uda się zreformować polską armię?

Jeśli Mariusz Błaszczak dostał w MON misję przyspieszenia modernizacji wojska – co do czego niestety nie ma pewności – ma naprawdę niewiele czasu. Koniec kadencji za niecałe dwa lata, a szczyt kampanii wyborczej to zły czas na decyzje, co pokazuje choćby przykład caracali.

Na przyspieszenie i reformy w zabagnionym terenie zostaje ok. roku. Już teraz można przewidywać, że żadnych radykalnych zmian systemowych nie uda się przeprowadzić. Obecna kadencja została zmarnowana pod względem reformy procedur i instytucji zamówień zbrojeniowych. Być może w tym roku ukaże się rządowy dokument „Narodowa Polityka Zbrojeniowa”, ale Inspektoratu Uzbrojenia nie uda się powiększyć ani przekształcić w postulowaną od dawna przez PiS Agencję Uzbrojenia.

Najłatwiej będzie wymienić kadry, ale to w sumie zaszkodzi przyspieszeniu. Odpowiedzialnemu za modernizację (choć niepodejmującemu wszystkich decyzji) wiceministrowi Bartoszowi Kownackiemu zabrało pół roku, zanim zaczął się orientować w sprawach zbrojeniowych, rok – zanim zaczął być efektywnym negocjatorem. Jeśli nowy wiceminister będzie potrzebował tyle samo, obecna kadencja będzie w dużej mierze stracona, jeśli chodzi o wielkie transakcje.

Podobny skutek będzie miał powrót PGZ z MON pod nadzór Ministerstwa Rozwoju i nieuchronna wtedy wymiana zarządu grupy. Celowe pod względem przejrzystości uzdrowienie systemu wywoła kolejne opóźnienia. Sytuacja ta pokazuje, że na stanowisku krajowego szefa do spraw zbrojeń lepszy od wiceministra w MON byłby wyższy rangą urzędnik, może członek rady ministrów lub pełnomocnik rządu, a nawet powołany przez Sejm szef hipotetycznej Agencji Uzbrojenia, posiadający gwarancję urzędowania przez więcej niż jedną kadencję.

Doświadczenie dowodzi, że żadnego dużego kontraktu nie da się wynegocjować w dwa lata, jakie miał do dyspozycji Kownacki, a tym bardziej w rok, przez który urzęduje obecny zarząd PGZ. Jeśli po drodze przychodzi zmiana rządu lub wręcz politycznego obozu, sprawy jeszcze się komplikują i wydłużają.

Czy Wojsko Polskie ma czas, by czekać jeszcze dłużej? Nie.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama