Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Zwiększona podaż kiełbasy (wyborczej)

Nie wiadomo, czy budżet pozwala na spełnienie obietnic. Nie wiadomo, czy budżet pozwala na spełnienie obietnic. Dimitry Anikin / Unsplash
Polska polityka jest tradycyjnie wolicjonalna: władza mówi, co chce zrobić. I bardzo często ma to wystarczyć.

Bardzo podobał mi się działacz (szczebla lokalnego) PiS, powiedzmy p. X, w dyskusji na temat organizacji wyborów samorządowych. Jego oponent (oczywiście z ramienia opozycji totalnej), powiedzmy p. Y, zwrócił uwagę, że na razie niewiele wiadomo o budżecie na wydatki związane z przeprowadzeniem wyborów. Pan X wyjaśnił, że nie ma powodu do obaw, tym bardziej że wy (to do p. Y) też nie zorganizowaliście wyborów w sposób należyty, a (totalna) opozycja ostatnio specjalizuje się w opowiadaniu, że czegoś nie da się zrobić, a tymczasem dobra zmiana pokazuje, że wręcz przeciwnie, np. dało się uszczelnić VAT.

Gdy prowadzący audycję zauważył, że przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej też ma niejakie wątpliwości dotyczące przygotowywania wyborów, p. X zareplikował, że może nie jest w stanie sprostać wyzwaniu. I podsumował swoją orację (głównie składającą się z przerywania p. Y) stwierdzeniem, że w takich sprawach jest bardzo ważne, aby chcieć. W ten sposób narodowa poezja po raz kolejny weszła do polityki, bo jak zauważył Wyspiański już przeszło sto lat temu, gdybyśmy tylko chcieli chcieć, moglibyśmy wszystko mieć.

Czytaj także: PiS nie jest taki zły? Odpowiadamy prawicowemu publicyście

PiS znajdzie pieniądze dla jednych kosztem drugich

Polska polityka jest tradycyjnie wolicjonalna, tj. demonstrowana przez objawienia tego, co władza chce zrobić. I bardzo często ma to wystarczyć. Ostatnim przykładem jest konwencja PiS z 14 kwietnia. Zaowocowała wysypem obietnic materialnych dla różnych grup społecznych i zapowiedzią działań z takimi przedsięwzięciami jak np. poprawa stanu dróg. Beneficja mają objąć drobne i średnie przedsiębiorstwa, seniorów, matki, które urodzą kolejne dziecko po dwóch latach, i naukowców. Wszelako pomoc dla przedsiębiorstw ma dotyczyć obniżki podatku CIT, ale obejmuje tylko część z około 400 tys. spółek, tj. te, które mają mniej niż 2 mln euro przychodu rocznie.

Całkowicie pominięte zostały osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą. Podobnie selektywna jest obniżka świadczeń na ZUS. Ktoś może zauważyć, że dobre i to. Na pewno, ale społeczeństwo od lat czeka na jakąś racjonalną reformę obciążeń finansowych, która np. wydłuży tzw. wakacje podatkowe, tj. okres (w skali roku) wolny od podatków. To oczywiście pojęcie abstrakcyjne, ale dobrze wskazujące na stosunek władzy do społeczeństwa. PiS obiecywał zracjonalizowanie systemu podatkowego, ale wszystko wskazuje na to, że go komplikuje po to, aby znaleźć pieniądze dla jednych – kosztem innych.

Czytaj także: PiS wprowadza zmiany, by mieć więcej kontroli nad Polakami

Skąd pieniądze na obietnice

Nie wiadomo, czy budżet pozwala na spełnienie obietnic. W sprawie dróg zamysł jest jasny co do celu, ale znacznie mniej się mówi na temat środków na jego realizację. Weźmy pod uwagę tzw. akcję wyprawkową, czyli po 300 zł dla każdego ucznia, który jeszcze nie ukończył 18 lat. Przyjmując, że osób (dzieci w wieku szkolnym) uprawnionych do tego nowego świadczenia jest cztery miliony, koszt tej operacji, przewidzianej już na sierpień tego roku, wyniesie 1,2 mld złotych. To poważna kwota. A ponieważ nie została przewidziana w wydatkach państwa, można oczekiwać tzw. kreatywnej księgowości w celu zbilansowania wydatków na pokrycie kiełbasy wyborczej. A może jest tak jak u nieocenionego Leca: dmą w [wyborczy] róg obfitości, musi być pusty.

Programy dla seniorów mają podobno kosztować 23 mld złotych, aczkolwiek nie wiadomo, kiedy ruszą, w jakim zakresie i jak (z czego) sfinansowane. Jestem pod wrażeniem rozmowy zasłyszanej niedawno. Starszy pan opowiadał o swoich staraniach o rezonans magnetyczny opłacony z NFZ (powinien kontrolować stan swojego zdrowia w związku ze zmianami nowotworowymi). Zgłosił się do placówki wykonującej takie badanie. Wyznaczono mu termin na luty 2019. „Gdyby pan miał dopisek »pilne«, zrobiliśmy może w sierpniu, a jeśli pan sam zapłaci, to wyniki będą po dwóch tygodniach”.

Czytaj także: PiS udaje ubóstwo

Umiłowany suweren oddycha złym powietrzem

Nietrudno się zorientować, że badanie za dziesięć (lub nawet cztery) miesięcy może być spóźnione. Na to jednak nie ma pieniędzy, podobnie jak na efektywną walkę ze smogiem, coraz bardziej trapiącym Polaków. Akurat mieszkam w miejscowości, w której organizowano kolonie letnie i zimowe jeszcze 30 lat temu, a teraz jest ona jednym z najbardziej zanieczyszczonych w Polsce. Nie twierdzę, że to wina obecnej władzy, bo poprzednie walnie przyczyniły się do dzisiejszej sytuacji. Rzecz jednak w tym, że chociaż dobra zmiana jest dobra prawie na wszystko, to wyłącza ze swej troski (poza powołaniem odpowiednich pełnomocników) jakość powietrza, którym oddycha umiłowany suweren.

Można mieć też wątpliwości w kwestii ułatwień dla matek rodzących kolejne dzieci przed upływem dwóch lat. A co wtedy, gdy poród spóźni się o kilka dni? Dlaczego czyni się różnicę, wbrew oficjalnej doktrynie, nawet konstytucyjnie ustalonej, między dzieckiem poczętym a dzieckiem urodzonym? Pani Kaja Godek winna natychmiast zaprotestować.

200 mln złotych dla nauki. Mało

Jako naukowiec, wprawdzie emerytowany, z zainteresowaniem przyjrzałem się zapowiedzi zwiększenia nakładów na badania naukowe o 200 mln. Sama suma robi wrażenie, 200 mln złotych to niemało, zwłaszcza z perspektywy indywidualnej. Pierwsze wrażenie pryska, gdy weźmie się pod uwagę, że nakłady na naukę wynoszą w Polsce około 10 mld rocznie (tak naprawdę to trudno policzyć, bo wiadomo – wedle stanu z 2016 roku – że na to składa się 0,44 PKB i coś jeszcze, tj. fundusze europejskie i pieniądze od prywatnych sponsorów).

Przyjmując 10 (dla prostszego rachunku) mld za podstawę, 200 mln stanowi 0,05 proc. Wzrost postulowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego zakłada 1 proc. PKB jako minimum, a więc do 15 mld (nawiasem mówiąc, dalej będzie to bardzo niski wskaźnik w UE – zalecane nakłady to 2 proc. PKB, a światowi rekordziści, np. Korea Południowa, łożą ponad 4 proc.).

Patrząc na to od innej strony, 200 mln złotych to raptem 200 skromnych grantów po jednym milionie złotych lub jakaś mniejsza liczba większych pod względem finansowym. Zakładając, że w Polsce jest 100 tys. naukowców i że rozdzieli się 200 nowych grantów po milionie złotych, tylko 0,5 proc. naukowców stanie się beneficjentami zapowiedzianego zwiększenia nakładów na badania naukowe. Znowu powiem, że dobre i to w obliczu nader mizernej kondycji finansowej nauki polskiej. Ale porównanie 1,2 mld na wyprawki z 200 mln na finansowanie nauki wyraźnie wskazuje, jakie są priorytety aktualnej władzy.

Czytaj także: Spór o wiek emerytalny dla pracowników naukowych

Nagroda dla ministra równa rocznej pensji profesora

Być może jest tak, że wyprawki dla każdego dziecka w wieku szkolnym są społecznie ważniejsze od wprowadzenia finansowania nauki w Polsce na przyzwoity europejski poziom, ale jeśli taka jest obecna koncepcja polityki, trzeba to wyraźnie powiedzieć, a nie udawać, że wprowadza się istotną poprawę.

200 mln złotych to kwota śmiesznie mała w skali budżetu państwa. I chyba tylko dlatego została podana jako realna obietnica. Łatwo ją spełnić – dla niezorientowanych wygląda nieźle, a faktycznie jej znaczenie jest minimalne. Nawiasem: średnia nagroda dla ministra przyznana w zeszłym roku to tyle co roczna pensja tytularnego profesora.

Realizacja populistycznych obietnic

Kiełbasa wyborcza jest zawsze populistyczna. Takie są bowiem reguły gry o władzę w niestabilnych systemach demokratycznych. Weźmy pod uwagę wyprawki. Pieniądze na nie ma otrzymać każdy, niezależnie od dochodów. Powtórzone, a nawet zliberalizowane jest kryterium stosowane w programie 500 plus. Można więc rzec, że wyprawki będą rozdzielane na typowo populistycznej zasadzie, tj. dosłownie każdemu to samo.

Bardziej zasadna byłaby formuła „każdemu wedle potrzeb”, a nawet „wyprawka dla tych, którzy rzeczywiście potrzebują”. Realizacja populistycznych obietnic jest na ogół niewykonalna lub kończy się poważnymi kłopotami budżetowymi. Z tego powodu rewersem populizmu jest maskowanie selektywności kiełbasy wyborczej rozmaitymi perswazjami (np. w sprawie roli CIT, obniżki składki na ZUS czy dodatkowych 200 mln złotych na badania naukowe). Często towarzyszą temu rzewne opowieści o bezpośrednich kontaktach polityków z prostym ludem. Pan Morawiecki (junior) spotkał pewną starszą panią, która skarżyła się, że mieszka na IV piętrze w domu bez windy. Pani Szydło miała kontakt z rodziną, której dawniej (tj. jeszcze 4 lata temu) było bardzo źle, ale teraz jest znacznie lepiej. Przypomina się współczucie Gomułki dla pewnej babci, gdy dowiedział się, że ma kłopoty z kupnem rajstop dla swego wnuczka – notabene dziwił się, bo jak stwierdził, jego żona nie ma z tym żadnego problemu. Kontrast między łatwością czynienia obietnic, co do spełnienia których można mieć uzasadnione wątpliwości z powodów możliwości finansowych państwa, a zaniechaniem rozwiązywania innych problemów, chyba bardziej rzeczywistych, jest wyraźny.

Nie mogę powstrzymać się od przywołania skeczu z kabaretu Dudek (niestety jest tylko wersja dźwiękowa). Nagranie pochodzi z 1975 roku, z czasów innego ustroju (np. wtedy nie było prezydenta). Proszę zwrócić uwagę na objaśnienie, kto rządzi, i na końcowy fragment dotyczący sukcesów. Niektóre chwyty propagandowe są ponadczasowe. I warto o tym pamiętać.

PS Analitycy obliczyli, że obietnice będą kosztować budżet około 4,5 mld rocznie. Twierdzą, że to niewiele. Rzeczywiście? O ile wiem, nie zdarza się często, aby koszty a posteriori nie były wyższe od obliczonych a priori.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama