Warszawska manifestacja opozycji – nazwana Marszem Wolności – była w sumie dość udana. Mówię „dość udana”, bo mimo bardzo dobrej frekwencji nie była to demonstracja całej antypisowskiej opozycji, a przede wszystkim nie miała już takiej energii i entuzjazmu jak pamiętne, niegdysiejsze manify. Trudno się dziwić: z góry było wiadomo, że to jest marsz do użytku wewnętrznego – żeby się zobaczyć i pokazać – a nie wpłynąć jakkolwiek na władzę, która programowo wszelkie akty sprzeciwu ignoruje, pomniejsza i obraża. W tłumie maszerującym Traktem Królewskim nie czuło się żadnej desperacji i złości, nawet niespecjalnie dużo było transparentów i haseł, jakby w przekonaniu, że przecież „i tak wszystko wiadomo”. Marsz Wolności dobrze chyba oddawał obecny stan ducha antypisowskiej opozycji: wyraźnie wróciła nadzieja, że można wygrać wybory i normalnie odsunąć PiS od władzy.
Jest w krajach anglosaskich żartobliwe określenie opisujące polityka, który wciąż rządzi, ale jego przyszłość jest już przesądzona – to „Lame duck”; w naszych warunkach trudno to popularne pojęcie tłumaczyć i stosować ze względu na bardzo nieeleganckie skojarzenia z nazwiskiem i obecnymi ortopedycznymi kłopotami lidera (choć i tak jest sympatyczniejsze od „zdradzieckich mord”). Jednak w sensie politologicznym dokładnie o to chodzi: politycy opozycji poczuli, że Kaczyński i jego formacja utknęli. I utykają. Taki jest dziś nastrój.
To paradoks, bo właśnie teraz PiS skutecznie obezwładnił kolejną – tym razem absolutnie kluczową dla demokracji – instytucję, czyli Sejm RP;