Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Znieczuleni

Jak znieczula PiS

Jarosław Kaczyński od dawna działa według specjalnej taryfy. Jarosław Kaczyński od dawna działa według specjalnej taryfy. Witold Rozbicki / Reporter
Jak to się dzieje, że obóz władzy ma wciąż tak duże poparcie mimo tego, co robi np. z sądownictwem? Udało mu się zastosować kilka chwytów i perswazji, na które wyborcy z różnych opcji zareagowali tak, jak chciał PiS. Oto kilka z nich.
Formuła „PiS trochę dobry, trochę zły” zawsze Kaczyńskiemu odpowiadała.Marek Lapis/Forum Formuła „PiS trochę dobry, trochę zły” zawsze Kaczyńskiemu odpowiadała.
Spotkanie Mateusza Morawieckiego z mieszkańcami Białegostoku.Michał Kość/Forum Spotkanie Mateusza Morawieckiego z mieszkańcami Białegostoku.

Artykuł w wersji audio

PiS trochę dobry, trochę zły. To największy sukces marketingowców PiS. Jedna z odmian symetryzmu. Spowodowanie, że dzisiejsza władza jest traktowana segmentowo, za każdą kwestię rozliczana osobno. Gdyby większość wyborców przyjęła hierarchię państwowych spraw, spojrzała na kraj integralnie, czyli np. że łamanie konstytucji to niewybaczalny eksces, unieważniający – do czasu przywrócenia ładu ustrojowego – dalsze rozważania nad osiągnięciami partii Kaczyńskiego, PiS już dawno słaniałby się na poziomie kilkunastu procent w sondażach.

Ale tak nie jest. Dominuje, także w środowiskach pozornie od władzy odległych, przekonanie, że rządzących należy rozliczać „obiektywnie” dziedzina po dziedzinie: praworządność – słabo, socjal – bardzo dobrze, media publiczne – żenująco, podniesienie stawki godzinowej – celująco. A potem wyciąga się średnią. W takim ujęciu ustrojowe ramy demokracji mają taką samą wagę jak np. kwestia opodatkowania małych i średnich przedsiębiorstw.

Spin doktorzy obozu władzy musieli zbadać, że wyczulenie na przestrzeganie zasad państwa prawnego, respektowanie trójpodziału władzy i niezawisłego od polityków sądownictwa nie jest zjawiskiem powszechnym. Że to może i ważne, ale nie decydujące dla ogólnej oceny. Popatrzyli choćby na skład wiekowy pierwszych demonstracji KOD. I uznali, że to sprawa pokoleniowa – wrażliwość politycznej generacji ’89, która uwolnienie się od PRL potraktowała w kategoriach wolnościowego zobowiązania na przyszłość. Tę hipotezę potem potwierdzili inni (zwłaszcza wielkomiejska lewica), twierdzący, że wolność bez socjalu jest praktycznie bez znaczenia. Że nie ma co obsesyjnie bronić np. sądownictwa, bo wymiar sprawiedliwości jest zasadniczo instrumentem klasowym broniącym przywilejów elit. Że nie należy za bardzo wierzyć w „proceduralizm”, niezależność instytucji, bo to kwestie umowne, bez treści społecznej itd.

Tę segmentowość widać też na przykładzie zbliżających się wyborów w Warszawie. Wiadomo, że Patryk Jaki to postać z centrum władzy, kwintesencja ideologii prawicowej rewolucji, współpracownik i pupil Zbigniewa Ziobry. Wiadomo też, ile znaczą dla ogólnopolskiej polityki wybory w stolicy. Ale także tu następuje segmentacja, patrzenie na sprawy osobno. Po przełożeniu wajchy na pozycję „lokalne” pojedynek Trzaskowski–Jaki jest przedstawiany w kategoriach socjologicznych jako „klasowy”, czysto warszawskie starcie zmyślnego chłopaka z ludu z nadętym przedstawicielem elit. I tak po trzech latach rządów PiS, kiedy jest już jasne, w jakim kierunku zmierza ta partia, Trzaskowski może przegrać wybory, bo ma „niemrawą kampanię”, jak narzeka pewien dziennikarz „Gazety Wyborczej”, który dodał do tego znajomą frazę „nie szantażujcie nas PiS-em”. W 2015 r. obowiązywała wersja „nie straszcie PiS-em”. Wszystko się zmieniło, ale nie to.

Formuła „PiS trochę dobry, trochę zły” zawsze Kaczyńskiemu odpowiadała. Jego partia może być „trochę zła”, a i tak plan będzie zrealizowany. Wie, że żelazny elektorat jest gotowy na wszystko, na każdą woltę, po odpowiedniej obróbce skłonny pochwalić zarówno dowolną decyzję kierownictwa, jak i jej zaprzeczenie.

Dlatego lider PiS, pewny swoich zwolenników, zawsze wielką wagę przykładał do akcji demobilizowania strony przeciwnej, do obniżania wyborczej frekwencji, podrzucania myślowych zbitek, obrzydzania polityki jako takiej. Bo im więcej niezdecydowanych, tym większe znaczenie pewnych. Przekazy, że partie są do niczego, wszyscy politycy siebie warci, a nawet że „PiS-PO jedno zło”, to w dużej mierze produkty sztabu PiS.

„Trochę dobry i zły PiS” oznacza, że może i dzisiejsza władza zagarnia pod siebie, ale też daje z budżetu innym. Co prawda sobie znacznie więcej, ale to już nie ma takiego znaczenia. W 2005 r. PiS-owi wystarczyło 29 proc. w wyborach, aby objąć władzę i wykończyć koalicjantów. W 2015 r. 37 proc. dało władzę absolutną. Wystarczy zatem to, że PiS jest tylko „trochę dobry”, co nieustannie powtarzają rozmaici poputczicy. A pomocnicy przy demobilizowaniu wyborców opozycji, wywodzący się ze strony teoretycznie niepisowskiej, to dla obozu władzy zdobycz bezcenna: są szczerzy, ideowi i nic za to – na razie – nie chcą.

Mogą być gorsi, a nie są.

Jarosław Kaczyński już dawno musiał dostrzec, że w sumie jest traktowany według specjalnej taryfy, nawet jeśli twierdzi, że jest bezprzykładnie atakowany. Każde bardziej cywilizowane zdanie, jakie wygłasza, w ustach polityka innej opcji byłoby uznane za oczywiste i niewarte uwagi. Ale kiedy tylko prezes PiS się chwilowo miarkuje, wszyscy o tym mówią i wyrażają się z uznaniem, że tym razem mniej insynuował, był mniej niż zwykle napastliwy, łagodniej obrażał. Przy takim podejściu nawet w istocie brutalne wystąpienia lidera rządzącego obozu są traktowane jako kompromisowe, „szukające zgody”, z czego warto skorzystać.

To znany socjotechniczny instrument: obniżanie oczekiwań, po to by otrzymać nienależną nagrodę. Warto przypomnieć zachwyty niepisowskich środowisk nad decyzjami prezesa PiS w sprawie Misiewicza, nagród dla rządu, ustawy o IPN czy choćby ratowania zwierząt futerkowych (tu chyba Kaczyński się ostatecznie wycofał). Podobnie jak wtedy, kiedy odeszli z rządu Macierewicz, Szyszko czy Waszczykowski. Pomija się fakt, że to ten sam Kaczyński musiał się najpierw zgodzić na tych ministrów, których zresztą wielokrotnie chwalił, to on akceptował nagrody, których bronił jeszcze kilka dni przed decyzją o tzw. ich oddaniu, czy na ustawę o IPN, po pół roku bohatersko złagodzoną.

Metoda wprowadzania kozy i jej uroczystego wyprowadzania sprawdza się ze zdumiewającą powtarzalnością – mimo że mechanizm jest znany i zapewne uświadamiany. Plus za zakończenie awantury jest jednak zawsze większy niż minus za jej rozpętanie. Z tej metody obóz PiS skorzystał także w sprawie sądownictwa. Kiedy prezydent Duda zgłosił swoje weta, część niepisowskiej publiczności oszalała ze szczęścia, nawet były minister w rządzie PO Bartłomiej Sienkiewicz stwierdził, że Duda to nadzieja opozycji i trzeba się go trzymać. To, co się ostatnio dzieje, pokazuje, że te weta nie miały żadnego znaczenia, ale legenda pozostała: „PiS ma zdolności do autokorekty”, „władza potrafi się wycofać”, znaczy – można się rozejść do domów.

W efekcie PiS jest oceniany nie za to, co zrobił, co napsuł, w czym zawinił, ale za to, co potem niby próbował „naprawić”, choć w rzeczywistości i tak osiągał wszystkie swoje cele.

To tylko trudny charakter.

Ta metoda znieczulania polega na wytwarzaniu opinii, że nie chodzi o system, ale o indywidualne cechy ludzi władzy. To Marek Kuchciński ma trudną osobowość, dlatego Sejm tak funkcjonuje, a Krystyna Pawłowicz jest „indywidualistką”. To Antoni Macierewicz ze swoim wielkim ego rozmontowywał armię, ale Błaszczak jest już w porządku. To Beata Szydło była za bardzo emocjonalna i radykalna, ale Mateusz Morawiecki to zupełnie inna historia. Minister Szyszko wycinał puszczę, ale Kowalczyk jest spokojniejszy. Gdyby jeszcze pozbyć się Ziobry, to i sądownictwo odetchnie, a TVP po Kurskim wzbudziłaby zapewne entuzjazm i wdzięczność dla Kaczyńskiego. Tak jakby Kuchciński, Macierewicz, Morawiecki, Ziobro i inni mieli możliwość prowadzenia własnej polityki, a nie realizowali programu prezesa z Nowogrodzkiej. Polacy ufają politykom, podległym temu, któremu – jak pokazują badania – krańcowo nie ufają. Nie pierwsze to i nie ostatnie dziwactwo polskiej polityki.

Odejmując różnice charakterologiczne, wszyscy politycy PiS wykonują ten sam ideologiczny projekt. Gdyby z wystąpień Morawieckiego odjąć biuralistyczną nowomowę, okazałoby się, że jest on znacznie bardziej radykalny niż Szydło. Kuchciński robi z Sejmu dokładnie to, co się podoba liderowi jego partii. Pawłowicz precyzyjnie oddaje poglądy pisowskiego elektoratu. Bojarzy są dokładnie tacy jak car.

Zbudowanie ogólnego „my”.

Jedna z dziennikarek ogólnopolskiej stacji telewizyjnej (i to nie z TVP), w rozmowie z politykiem PiS na temat sądownictwa, zapytała go: „to obronimy się w tej Brukseli czy nie?”. Przekaz PiS, że w sporze z Unią Europejską o praworządność chodzi o „nas”, „o Polskę”, na kontrze do Brukseli, okazał się dużym sukcesem. Jest – zapewne bezrefleksyjnie, co tylko powiększa skalę powodzenia PiS – powtarzany przez osoby dalekie od rządzącego obozu. Przy przyjęciu tego „my” jakiekolwiek spory wewnątrz kraju, nawet te najbardziej zasadnicze, tracą znaczenie, skoro na zewnątrz to „my” spieramy się z Brukselą.

Niedawny sondaż POLITYKI pokazuje, że większość respondentów nie akceptuje tego swoistego szantażu i nie utożsamia się z władzą w relacjach z Unią. Ale ten marketingowy projekt trwa, i kiedy pojawi się ewentualne zagrożenie sankcjami za niszczenie w Polsce praworządności, może się okazać, że to upragnione przez PiS „my” się powiększy i unieważni wszystkie konfliktowe kwestie wewnątrz kraju. Pojawi się moralny nakaz trzymania strony PiS mimo ojczyźnianych „rachunków krzywd”. Jeśli tak się stanie, będzie to oznaczać, że spin doktorzy PiS są warci każdych pieniędzy.

To po prostu polityczny i prawniczy spór.

Obozowi władzy bardzo zależy na tym, aby konflikt o ustrój i praworządność w Polsce był traktowany jako rutynowy spór w ramach demokracji, mimo że jest to w istocie spór o demokrację. PiS dowodzi, że jedni rozumieją konstytucję tak, a inni inaczej. Jedni i drudzy mają swoich profesorów, ekspertów. „Ilu prawników, tyle opinii” – powiedział niedawno jeden z polityków PiS, a inny, że „można było to i owo w konstytucji doprecyzować, to nie byłoby problemów”. A skoro nie jest doprecyzowane, to nie można mieć do władzy pretensji, bo każdy gra, jak mu się na to pozwala.

Kaczyński często w chwilach kryzysów zgadzał się na taką relatywizację. Dopuszczał istnienie przeciwnych stanowisk, ale twierdził, że dysponuje równoprawnymi, a przy tym lepszymi. To stała strategia mająca dowodzić, że nie chodzi o brutalne, siłowe narzucenie własnych koncepcji, ale o subtelne kwestie interpretacyjne, gdzie posiadanie parlamentarnej większości jest sprawą drugorzędną wobec łacińskich maksym o wyższości lex specialis nad lex generalis. Wymaga to co prawda przyjęcia, że ważniejsza od konstytucji, będącej jednym wielkim lex generalis, jest każda ustawa czy rozporządzenie, które z natury rzeczy są bardziej szczegółowe niż konstytucja. Ale to nie problem. To wszystko ma dowodzić, że racje są podzielone, że opozycja histeryzuje i bez sensu biega na skargę do Brukseli.

Wygaszanie frontów.

PiS od dawna nie ukrywa, kiedy będzie się ocieplał i łagodził retorykę, bo wie, że świadomość, że zastosowano marketingowe chwyty, nie osłabia ich działania. Partia rządząca nawet podkreśla swoje zmiany zachowania, żeby publiczność tego nie przegapiła. Także teraz słychać o planowanej kolejnej fazie łagodności, przed cyklem wyborczym. Znowu się pochowa kogo trzeba i „wygasi fronty”. To wygaszanie oznacza, że sprawa jest już załatwiona po myśli PiS, przesądzona, i nie będzie się do tematu wracać.

Wygaszono już fronty na odcinku Trybunału Konstytucyjnego, publicznych mediów, prokuratury, do finału zmierza wygaszanie frontu w kwestii sądownictwa. Problem w tym, że spora część publiczności niepisowskiej kupuje ten przekaz – że teraz PiS się uspokoi, że znowu będzie miał ludzką twarz. Partia rządząca napotyka największy opór, kiedy przeprowadza zmiany, ale po ich wprowadzeniu opór gwałtownie słabnie. Jest gorzej, ale wydaje się, że jest lepiej, bo już przynajmniej „nie ma gorszących awantur”.

Sprzyja temu to, jak patrzą na politykę komentatorzy zwłaszcza młodszych generacji: jak na komputerową grę, gdzie ma się wiele „żyć”. Dzisiaj władza miała kłopoty, ale jutro od rana już wygrywa. Każdy nowy dzień kasuje przeszłość. Nie ma skumulowanej treści, hierarchii ważności: obowiązuje zasada „przykrywania”. PiS, na przykład, może trochę stracił na łamaniu konstytucji, ale ogłosił 300 zł na tornistry i już jest do przodu. Narzucanie publiczności obrazu chwilowych przewag i strat, tak zwanego „stanu gry” – czyli kto kogo „zaorał” przed południem, a kto kogo po południu – sugeruje nieważność głębszych racji i wartości. Częste stwierdzenie, że „PiS się wykaraskał, odrobił straty”, może oznaczać, że komentujący traktują polityczną rzeczywistość w kategoriach czysto marketingowych. Polityka pojmowana jako teatr, gdzie obowiązuje ranking na ciekawostki dnia, sprzyja władzy.

Syndrom szarej strefy.

Najbardziej wydajnym chwytem, obok przekazu „PiS trochę dobry, trochę zły”, jest zbudowanie szarej strefy demokracji. „Przecież nikogo jeszcze nie zamykają za poglądy w nowej Berezie”, „nie strzelają do ludzi”, „nie przesadzajmy, bo jak przyjdzie co do czego, to nam zabraknie argumentów i języka” – to częste opinie politycznych banalistów, którzy debatują o tym, jak urządzić kraj po PiS, nie mając żadnych pomysłów, jak się PiS pozbyć. Partia Kaczyńskiego doskonale wykorzystuje tak zarysowaną niejednoznaczność sytuacji, to że jego przeciwnicy przyjmują kryteria kryzysu demokracji z lat 30. XX w., a w tych kategoriach rzeczywiście jeszcze trochę swobód zostało. Że na obecny system jeszcze nie ma dobrej nazwy, choć starania trwają: demokratura (Borowski), dyktatura hybrydowa (Migalski).

Wiele osób twierdzi, że wciąż oczekuje na moment przełomowy, na sygnał, że demokracja w Polsce się ostatecznie skończyła i że teraz można już naprawdę o nią ponownie walczyć, jak w 1989 r. Ale PiS jest wystarczająco sprytny, aby takiego jednego momentu unikać. Ten koniec jest rozkładany na raty.

Poprzedni okres rządów PiS nauczył jego lidera, że nie można iść taranem, nie mając urobionej przynajmniej części niepisowskiej opinii publicznej. Tym razem postanowił znieczulić potencjalnych przeciwników socjalnymi wydatkami i antyelitarystyczną retoryką. I to mu się w sporej mierze udało. Wprowadzenie szarej strefy polegającej na odcinaniu demokracji po kawałku, tak aby wciąż zastanawiano się, kiedy się ona „naprawdę” skończy, było kolejnym patentem władzy. Jeśli po unieważnieniu Trybunału Konstytucyjnego czy wykończeniu niezależnego sądownictwa część liberalnych środowisk nadal mówi o konieczności „studzenia niepotrzebnych emocji”, „schłodzenia konfliktu” i „szukania wspólnych płaszczyzn” (a Lech Wałęsa nagle Kaczyńskiemu wybacza i prosi o wybaczenie), to jest to jedna wielka wiktoria PiS.

Duża część wyborców jest kompletnie bezradna wobec propagandy rządzącego obozu – wielotorowej i bez wątpienia bardzo sprytnej. Są szczerze przekonani, że mają własne poglądy, a powtarzają grepsy wymyślone przez piarowców władzy: PiS przywrócił godność ludziom, opozycja nic nie robi, a wcześniej się nakradła, nie ma powrotu do tego, co było, walka z PiS to za mało, byliśmy głupi, Kaczyński ma słuszne diagnozy, i wiele innych.

Każda z tych fraz, powtarzana przez teoretycznych przeciwników PiS, przybliża powtórne zwycięstwo tej partii w 2019 r. Czasu na otrząśnięcie się jest coraz mniej. Kaczyński odebrał drugiej stronie pewność przekonań, zasiał wątpliwości, skłócił, wzbudził nieuświadamiany szacunek do siebie jako wodza całości i posiadacza wiedzy niedostępnej innym. Opozycję i jej wyborców czeka zatem jedyna droga: przebijać się przez narzucane emocje, interpretacje i hasła w kierunku własnego rozumu i własnego zdania. W świecie wymyślonym przez PiS zawsze wygra PiS.

Polityka 32.2018 (3172) z dnia 07.08.2018; Polityka; s. 21
Oryginalny tytuł tekstu: "Znieczuleni"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną