Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Niedoszczepieni

Odra nad Wisłą

Co roku 6–8 dzieci (na co najmniej 400 tys. zaszczepionych!) źle reaguje na szczepionkę i trafia z tego powodu do szpitala. Co roku 6–8 dzieci (na co najmniej 400 tys. zaszczepionych!) źle reaguje na szczepionkę i trafia z tego powodu do szpitala. EAST NEWS
Śmiertelna ofiara pneumokoków w Poznaniu i ognisko odry w Pruszkowie mogą okazać się punktem zwrotnym w świadomości Polaków. Pytanie, czy służba zdrowia nie zaprzepaści tej szansy? Na razie sobie nie radzi.
Rzeźba przedstawiająca XVIII-wiecznego angielskiego lekarza Edwarda Jennera, wynalazcę szczepionki przeciw ospie.The Print Collector/Getty Images Rzeźba przedstawiająca XVIII-wiecznego angielskiego lekarza Edwarda Jennera, wynalazcę szczepionki przeciw ospie.
Odrodziła się gruźlica. Przeprowadziła się do miast; tu co roku notuje się ok. 10 tys. nowych przypadków.Remains/PantherMedia Odrodziła się gruźlica. Przeprowadziła się do miast; tu co roku notuje się ok. 10 tys. nowych przypadków.

Artykuł w wersji audio

Po tym jak w Pruszkowie zanotowano ponad 20 przypadków zachorowania na odrę, sanepid uruchomił w tym mieście dodatkowe punkty szczepień. Przyjmuje dzieci nieszczepione albo niedoszczepione – czyli te, którym nie podano wszystkich niezbędnych dawek – i osoby dorosłe, które miały kontakt z chorymi. Ewentualnie – niezaszczepione na odrę dzieci, które mogłyby taki kontakt mieć. Wszyscy pozostali chcący się zaszczepić proszeni są o zgłaszanie się do placówek, w których mają lekarza rodzinnego. Rodzice dzieci z niekompletnymi szczepieniami dzwonią na potęgę, sami już też niezaszczepieni, bo odporność wygasła, dzwonią i frustrują się, że jako „niezwiązani z postępowaniem” nie mogą skorzystać z punktu w sanepidzie.

Wówczas dzwonią do swoich przychodni. Tam słyszą, że trzeba czekać.

W Warszawie i okolicznych miejscowościach czeka się miesiącami. Sytuacja od lat jest taka sama. Synowie pani Z. czekają już dwa lata. Mają wiele zaległych szczepień, a ona nie bardzo wie, co z tym zrobić. Przedostatnie podejście – jesień 2016. Zagapiła się i szczepienia już wtedy były mocno spóźnione. Na warszawskim Żoliborzu dostała termin na za rok. Wraz z końcem roku niechcący wyrzuciła notes, w którym zapisała dzień i godzinę. Nikt w przychodni nie potrafił odtworzyć daty wizyty. Panie powiedziały, że nie mają czasu przeglądać ksiąg na piechotę. Dostała nowy termin – za kolejne pół roku, w środku dnia, bo przychodnia szczepi przed południem. Dzieci wyjechały na wycieczkę szkolną, nie mogły przyjść. Kolejny termin ma na grudzień. W szczycie sezonu grypowego, więc różnie może być. Z. jest za szczepionkami, ale im trudniej je wyegzekwować od państwowej służby zdrowia, tym cieplej – od miesięcy – patrzyła na antyszczepionkowców. W jakiejś mierze zwalniali ją z poczucia winy – bo ile można zmagać się z systemem? Aż do teraz.

N. chciała zaszczepić córkę w Gdańsku. Tamta przychodnia ma inny system; prowadzą zapisy z tygodniowym wyprzedzeniem. Raz na tydzień o szóstej rano N. stawała więc w kolejce – i odchodziła z kwitkiem. Nie było już numerków na szczepienia w tygodniu. Rejestratorki przepraszały, że nic nie mogą poradzić; braki w obsadzie pediatrów. A bez badania nie można zaszczepić.

K. z Lublina, matka noworodka po trudnym porodzie, została wypuszczona ze szpitala z zaleceniem, że trzeba jak najszybciej uzupełnić szczepienia. Dostała skierowanie do specjalistycznej poradni. Tam dowiedziała się, że na ten rok miejsca się skończyły. Był sierpień. Lekarz rodzinny nie miał odpowiednich szczepionek. Ponieważ naciskała, wystawił skierowanie do neonatologa ze słowami: „niech on się martwi”.

J. z Warszawy. Zgodnie z harmonogramem córka miała dostać szczepionkę przeciw zapaleniu wątroby, ale w przychodni jej nie mieli. Skończyły się, nie ma, to nie ma – powiedziała pani w rejestracji. Szczepionki nie było też w paru innych placówkach i aptekach. Dziewczynkę zaszczepiła dopiero pediatra z rodziny – specjalnie przyjechała z południa Polski, ze szczepionką z trudem zdobytą w kolejnej aptece.

Jadwidze Sokalskiej, pediatrze z długim stażem z Gliwic, też zdarzało się jeździć ze szczepionkami do Warszawy, żeby tam aplikować je dzieciom krewnych, co w stolicy było nie do zrobienia. – Szczególnie w dużych miastach system szczepień jest niewydolny. Dramatycznie brakuje pediatrów, co przekłada się na kłopoty z ustaleniem terminu wizyty kwalifikującej do szczepienia – mówi Jadwiga Sokalska. – W wielu krajach uważa się, że zupełnie wystarczające kwalifikacje do szczepienia dzieci mają pielęgniarki. Gdyby tak było w Polsce, przynajmniej częściowo rozładowałoby to problem kolejek. Byłoby o problem mniej. Z całej listy problemów.

System niby jest

W opublikowanym dwa lata temu raporcie NIK wszystko wygląda dobrze: szczepienia są obowiązkowe, a system działa. To znaczy: szczepionki są przechowywane zgodnie z wymogami, zostaje zachowany łańcuch transportu i przechowywania, a proporcje zaszczepionych do niezaszczepionych ciągle wydają się bezpieczne. Jednak w praktyce cały system sprowadza się do paru zapisów w ustawach i rozporządzeniach, a życie je weryfikuje.

Zgodnie z prawem to przychodnie, gdzie prowadzi się szczepienia, powinny monitorować, które dzieci i kiedy mają być zaszczepione, i powiadamiać rodziców, że muszą się zgłosić. Robi to najwyżej co trzecia placówka. Część korzysta z telefonów, część posyła listy, większość nie robi nic. Skoro ludzie i tak się przeprowadzają i adresy są nieaktualne? – pytają retorycznie w tych przychodniach. Obowiązek pilnowania aktualności szczepień spada na rodziców. A ci zapominają. Czasem, jak Z., biorąc za dobrą monetę demagogię antyszczepionkowców.

Przychodnie nie dają rady obsłużyć dzieci wymagających szczepienia w danym czasie. Zwykle chodzi właśnie o brak pediatrów. Jesienią i tak spędzają w pracy więcej czasu, niż wynika z grafiku. Bywa, że – jak w Gdańsku – wprost od chorych dzieci lecą do tych szczepionych. Choć zgodnie z prawem to obowiązek punktu szczepień, tylko część prowadzi ewidencję dzieci z nieaktualną ochroną. Owszem, są placówki korzystające z komputerów i programów pozwalających łatwo wyłapać braki – ale to mniejszość. Reszta próbuje wykonać rzecz mało możliwą, czyli zapanować nad tym wszystkim na piechotę. Albo po prostu tego nie robi.

Zgodnie z prawem, jeśli rodzic nie zaszczepił dziecka, wkraczają powiatowe inspektoraty sanitarne, które powinny wysłać upomnienie z pouczeniem, że sprawa może trafić do sądu. Rzadko wysyłają, nawet jeśli przychodnie przygotowują dla nich zestawienia zalegających ze szczepieniami. Albo wysyłają do części – jak w loterii. Kontrolowany przez NIK inspektorat w Toruniu napisał mniej niż do co czwartego rodzica; w Opolu, Lublińcu czy Gostyniu nie wysyłano upomnień w ogóle. Inspektoraty tłumaczyły, że papierologia jest niezwykle czasochłonna, a odsetek zaszczepionych dzieci przecież i tak wysoki.

Grzywny – nakładane przez wojewodę na rodziców nieszczepiących mimo wezwań – to też rzadkość, mniej niż 300 przypadków rocznie. Egzekwuje się trochę ponad 5 proc. tych sum. Niemal nie zdarza się, żeby ponawiano karę wobec rodziców, którzy nie szczepią mimo już nałożonych grzywien. Wyjątkiem był wojewoda podlaski, który wydał aż (jak na warunki polskie) 60 takich postanowień.

Praktyka pokazuje, że wiele można zdziałać po dobroci – a to najrzadszy sposób działania. W Skarżysku-Kamiennej pracownicy przychodni chodzili do domów nieszczepiących rodziców i wszystkich udało im się przekonać, że warto i że należy.

Strach, czyli konkret

Rodzice boją się poszczepiennych powikłań. Mimo dekad dementowania plotek, jakoby istniał związek pomiędzy autyzmem a szczepionkami, mimo Pulitzera dla dziennikarza, który zdemaskował sfałszowanie badań, ta współczesna forma zabobonu wciąż się trzyma. Internet pełen jest spekulacji o koncernach zarabiających na szczepionkach zatruwających dzieci.

Szczepienie, jak każda ingerencja medyczna, wiąże się z pewnym ryzykiem, ale jest ono niewielkie. Co roku 6–8 dzieci (na co najmniej 400 tys. zaszczepionych!) źle reaguje na szczepionkę i trafia z tego powodu do szpitala. Około setki dzieci rocznie reaguje na szczepionkę gorączką, obrzękiem w okolicach ukłucia, ale dochodzi do zdrowia we własnym domu. U kilku tysięcy zauważa się drobne następstwa, jak niespodziewany rumień w miejscu wkłucia. Tyle.

Prowadzone przez wiele lat rzetelne badania dowiodły, że rzadkie przypadki powikłań wiążą się z przeoczeniem choroby u szczepionego dziecka – aktualnej albo przebytej na tyle niedawno, że system odpornościowy jest osłabiony i organizm, który dzięki szczepionce miałby wytworzyć przeciwciała, nie jest w stanie sobie z tym poradzić. Upór państwa i rodziców, żeby do szczepień kwalifikowali lekarze, a nie pielęgniarki, jest w tym kontekście bardziej zrozumiały – tyle że ma się nijak do lekceważenia całej reszty.

Począwszy od detali, pozornie nieistotnych, na których buduje się coś bardzo ważnego: bezpieczeństwo szczepień. Weźmy karty szczepień. Być może konkretne dziecko źle reaguje na szczepionkę jakiegoś typu. O tym lekarz wykonujący następne szczepienia koniecznie musi wiedzieć. Karty to ważny dokument. Zgodnie z prawem przechowuje je placówka, która szczepiła dziecko, i wydaje tylko innej placówce za pokwitowaniem. W praktyce większość przychodni szczepi także bez kart. Wydaje je rodzicom, a gdy zostaną zgubione, już nie da się ich odtworzyć. Także pilne zgłaszanie zauważonych powikłań w praktyce nie działa. Zgodnie z prawem każde powikłanie trzeba w ciągu 48 godzin zgłosić odpowiednim władzom. Ci lekarze, którzy w ogóle przekazują informacje o powikłaniach, zamiast natychmiast powiadomić inspektorat sanitarny, ewentualnie ślą listy. Odbierane po tygodniach.

Polacy sceptycy

Jednak przede wszystkim brakuje spójnej polityki. Wciąż szczepi się medykamentami starszego typu; choć to jak upierać się jeździć syrenką po współczesnych autostradach. Wymaga się od rodziców współpłacenia, ale na kuriozalnych zasadach. Albo szczepią za darmo tym, co państwo daje, albo płacą za całość. Nie ma mowy o pokryciu różnicy w cenie. Rodzice, którzy chcieliby zaszczepić dziecko najnowszymi preparatami, musieliby wyasygnować na szczepionki około 6 tys. zł. Część się decyduje. Większość nie.

Środowisko medyczne od lat naciska na NFZ, żeby finansować więcej rodzajów szczepień niż dotychczas. Padały konkretne wyliczenia. Nawet NIK w 2015 r. zwracał uwagę, że państwo mogłoby lepiej wydawać pieniądze, inwestując w szczepionki przeciw pneumokokom oraz nowszego typu szczepionki przeciw błonicy, tężcowi i krztuścowi. Minister zdrowia wielokrotnie zwracał się w tej sprawie do ministra finansów. Argument zawsze był ten sam: państwo nie ma pieniędzy.

W zeszłym roku po wielu latach dopominania się państwo jednak dopisało do listy obowiązkowych szczepień pneumokoki. To ta choroba, na którą zmarło właśnie niemowlę w Poznaniu. Decyzja jest słuszna, tyle że – znów – szukając oszczędności, wybrano lek sprzed dekad. Państwo zasłaniało się raportami z Norwegii, wedle których ta tańsza szczepionka jest wystarczająca. Owszem – ale tam, u nich. W Norwegii nie występują szczepy zauważone w Polsce, więc tam nie trzeba uodparniać na nie dzieci. Szczepimy więc, ale częściowo – państwo płaci 150 zł za szczepionkę, choć za ponad 200 zł można by uzyskać dużo większą odporność. I w tym wypadku rodzic, który chciałby zaszczepić dziecko nowszym typem leku, musi zapłacić za całość, a nie – dopłacić różnicę.

Tymczasem Polska wypadła właśnie z listy krajów, w których odsetek zaszczepienia jest wystarczająco wysoki, by ochronić także tych, którzy nie mogą przyjąć szczepień. A jeśli uwzględnić np. milion Ukraińców w dużych miastach, jesteśmy już grubo poza granicą bezpieczeństwa, bo tam w ogóle nie stosuje się obowiązkowych szczepień.

Liczba rodziców nieszczepiących podwaja się co roku. W tym roku chodzi już o 30 tys. dzieci. Gdy Komisja Europejska zapytała mieszkańców poszczególnych państw o stosunek do szczepień, okazało się, że to Polacy są najbardziej sceptyczni w Europie. 70 proc. uważa, że dzieci powinny być szczepione. Tylko trochę ponad połowa sądzi, że szczepionki są bezpieczne i skuteczne. Aż połowa podejrzewa, że szczepienie dzieci może stać w sprzeczności z ich religią. Badania są powtarzane co trzy lata, po ostatnich właśnie w Polsce odnotowano największy spadek zaufania do szczepionek, choć w innych krajach – Włoszech, Holandii czy Norwegii – w tym samym czasie zaufanie rosło. (Notabene w Norwegii szczepienia nie są obowiązkowe, mimo to odsetek zaszczepionych dzieci należy do najwyższych na świecie).

Dowiedziono, że za antyszczepionkową histerią stoi źródło w Rosji; być może chodzi o międzynarodową politykę tego państwa, o wzniecanie zamieszania, niepokoju społecznego, który odwróci uwagę od innych kwestii – padło na szczepionki, a Polacy się złapali. Ziarno padło na podatny grunt, bo Polacy, jak mało które społeczeństwo, doświadczyli na sobie negatywnych aspektów pędu do pieniędzy w koncernach, więc im nie ufają.

Prócz rosyjskich trolli szczepionkami chętnie gra się w wewnętrznych rozgrywkach politycznych. W dobie polityki, która nie tyle rozwiązuje problemy, ile wykorzystuje frustracje i konflikty do utrzymania władzy – ba, nawet sama je wznieca – szczepionki okazały się równie dobre do zbijania politycznego kapitału, jak straszenie napływem obcych. Więc w Sejmie pojawił się projekt ustawy, pod którą zebrano aż 120 tys. podpisów, mającej znieść obowiązkowość szczepień. Na początku października 211 głosami posłów PiS, 19 głosami posłów Kukiz’15, z poparciem niektórych posłów innych partii projekt skierowano do dalszych prac – co wśród odpowiedzialnych posłów nie miało prawa się zdarzyć.

Co gorsza, nie chodziło tylko o to, by zebrać głosy przestraszonych rodziców. Jest gorzej. Także sami posłowie dali się przekonać czarnemu piarowi wokół szczepień. Wśród głosujących za była również piątka lekarzy i pielęgniarka. W miniony piątek na fali publikacji o „odrze nad Wisłą” Sejm jednak olbrzymią większością głosów projekt odrzucił.

Kiedy my żyjemy

Realne zachorowania powoli likwidują dylemat wielu lekarzy – straszyć czy nie straszyć skutkami nieszczepienia? Rzeczywistość sama straszy. W tym roku zanotowano już ponad 180 przypadków odry – niezwykle zaraźliwej choroby, na którą w czasach przed szczepionką umierała jedna trzecia zarażonych, a co czwarty przypadek z pozostałych kończył się uszkodzeniem mózgu lub głuchotą. Ostatnio liczba zachorowań na odrę co roku się podwaja. Szczególnie dużo przypadków rejestruje się nie tylko na Ukrainie, ale i np. w Niemczech. W całej Europie naliczono ponad 40 tys. pacjentów, co oznacza, że odra na dobre wróciła.

Wraca też polio. W latach 50. choroba dotykała tysięcy dzieci, z których wiele przypłaciło zarażenie trwałym inwalidztwem. W 2015 r. zarejestrowano dwa przypadki polio na Ukrainie; na świecie co roku wybuchają epidemie w Indiach, Nepalu, Pakistanie, Tadżykistanie, Afganistanie czy wielu krajach afrykańskich.

Odrodziła się gruźlica. Przeprowadziła się do miast; tu co roku notuje się ok. 10 tys. nowych przypadków. Kilkukrotnie (do 5–7 tys. rocznie) wzrosła liczba zachorowań na krztusiec, który uszkadza wzrok, słuch, nerki, prowadzi do śmierci. W Europie choruje około 50 tys. osób rocznie, a kilkadziesiąt umiera.

Tymczasem obok kampanii antyszczepionkowej coraz wyraźniej przebijają się i głosy przeciwne. Gdy okazało się, że miastom nie wolno wprowadzać przepisów nakazujących przyjmować do przedszkoli tylko dzieci zaszczepione, pojawiła się nowa idea: punkty za szczepienia, na wzór tych za pochodzenie. To inicjatywa obywatelska pod hasłem „Szczepimy, bo myślimy”. Zbieranie podpisów trwa.

Polityka 46.2018 (3186) z dnia 13.11.2018; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Niedoszczepieni"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną