Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Kto się boi fregat?

Fregata Royal Navy HMS Westminster Fregata Royal Navy HMS Westminster Marek Świerczyński / Polityka
Obawy o brak funduszy na modernizację wszystkich dziedzin Marynarki Wojennej skłaniają do wypisywania piramidalnych bzdur na temat zdolności bojowych dużych okrętów. Szkodzi to poważnej rozmowie o obronności Polski.

W światku zbrojeń ogromne poruszenie – MON zmienia zdanie i zamiast małych korwet obrony wybrzeża stawia na większe, silniej uzbrojone i bardziej wielozadaniowe okręty. O nadchodzącej zmianie wymagań stawianych przez wojsko w programie okrętów Miecznik pisałem niedawno, dzisiaj rzecz jest niemal przesądzona. Jednocześnie jednak w debacie publicznej pojawiają się argumenty przeciwko planowanej zmianie kursu, niektóre tak niedorzeczne, że zamiast śmiechu budzą przerażenie. Z odmętów polskiej morskiej niemożności wyłonił się bowiem groźny potwór – fregata.

Czytaj także: Okręty podwodne, niespełniona obietnica Macierewicza

Instytut Jagielloński zajął „stanowisko”

Oto w czasie gdy temat większego i lepiej uzbrojonego Miecznika przez osmozę wydostał się z Inspektoratu Uzbrojenia i zaczął funkcjonować w kuluarowych rozmowach ludzi zainteresowanych polityką zbrojeniową i stanem morskiej floty, założony przez byłego europosła PiS i bliski władzy Instytut Jagielloński przedstawił dokument krytykujący ten kierunek. Opracowanie to nazwane zostało przez twórców „stanowiskiem”, co może wskazywać, że ogłasza je instytucja mająca formalne kompetencje do zajmowania stanowiska w tej kwestii. Co więcej, jako materiał zlecony zostało opublikowane w serwisie informacyjnym Polskiej Agencji Prasowej, bezsprzecznie najbardziej wpływowym medium w Polsce. PAP zastrzega, że nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanego na komercyjnej zasadzie komunikatu. Agencja powieliła przez to fałszywe stwierdzenie, jakoby MON zdecydował o zakupie fregat za 12 mld zł. Resort na Twitterze sprostował ten przekaz.

„Niezależny ośrodek analityczny opublikował stanowisko, w którym komentuje decyzję Ministerstwa Obrony Narodowej o zakupie trzech fregat przeciwlotniczych. Zdaniem ekspertów koszt zakupu takich okrętów szacować można, opierając się na danych z innych państw europejskich, na kwotę około 12 mld zł. Instytut Jagielloński przypomina, że jest to kolejna próba zakupu fregat przez MON po zamieszaniu z nieudanym zakupem używanych australijskich okrętów latem 2018 r.” – głosił pierwszy akapit nadanego przez PAP komunikatu, noszącego jeszcze mocniejszy nagłówek: „Instytut Jagielloński: MON chce wydać 12 mld zł na fregaty przeciwlotnicze nieprzydatne do obrony Polski. W czasie wojny okręty te nie przetrwają nawet kilku minut”. W materiale opublikowanym w PAP wypowiada się dr Łukasz Kister, znany głównie z mediów kontrolowanych przez rząd i mu sprzyjających ekspert do spraw bezpieczeństwa. Według jego własnych wpisów na Twitterze to on jest autorem opracowania Instytutu Jagiellońskiego.

Po ile okręty

Stanowisko IJ w sprawie fregat nie jest obszerne, to zaledwie dwie strony tekstu. W tej krótkiej formule mieści jednak zdumiewająco wiele tez, które nie wytrzymują zderzenia nie tylko z koncepcjami budowy marynarek wojennych na świecie, ale wręcz z obiektywną rzeczywistością. Główny przekaz dokumentu sfalsyfikował sam MON, kategorycznie zaprzeczając, by decyzja o zakupie fregat została podjęta. Skoro nie ma decyzji, nie ma nawet ogłoszonych wymagań dotyczących tych okrętów i resort z nikim nie rozmawia o ewentualnej ofercie, to zarzut kosztów – rzekomych 12 mld zł – na tę chwilę jest gdybaniem. Co nie znaczy, że takie okręty są tanie. Amerykanie mają limit 950 mln dla nowych fregat FFG(X), a dzięki nowym procesom zamówień twierdzą, że zejdą do 800 mln. Brytyjczycy zbudują swoje osiem sztuk Typu 26 za miliard funtów za sztukę – czyli 5 mld zł. Z kolei Australijczycy na swój program 9 fregat Typ 26 chcą wydać aż 35 mld ich dolarów, co daje astronomiczne 10 mld zł za okręt. Na rynku są jednak tańsze opcje. Duńczycy oferują Iver Huitfeldt za 340 mln dol. i to prawdopodobnie rekord Europy w tej kategorii. Za francuskie FREMM-y trzeba już zapłacić dwukrotnie więcej. Mimo to kwota ponad miliarda dolarów za okręt jest o jedną piątą wyższa. Być może Instytut od razu wlicza offset i transfer technologii do polskiego przemysłu stoczniowego.

Koszty to więc sprawa dyskusyjna, bo nie ma sklepu z fregatami, w którym każda ma metkę z ceną. To zawsze kwestia negocjacji, również między rządami. IJ podważa jednak samą przydatność fregat na bałtyckim polu walki, a to już kwestia mniej negocjowalna.

„Fregaty przeciwlotnicze to wysoce wyspecjalizowane i bardzo kosztowne okręty. Na świecie nie wykorzystuje się ich do obrony lądu, ale wyłącznie do obrony grup innych okrętów, a przede wszystkim do obrony lotniskowców” – pisze Instytut, robiąc czytelnikom wodę z mózgów. Argument o lotniskowcach jest kuriozalny – co prawda na świecie okręty pokładowe to już nie taka rzadkość, ale łatwo sprawdzić, że więcej jest krajów, które nie mają lotniskowców, a mają fregaty, niż tych, które mają oba typy okrętów. Fregaty są bowiem z założenia jednostkami wielozadaniowymi, które przenoszą kilka typów sensorów i różnorodną paletę uzbrojenia, wcale niezwiązaną z misją obrony lądu czy ochroną grup okrętów. Trzy podstawowe zadania fregat to wykrywanie i zwalczanie okrętów podwodnych, nawodnych i celów powietrznych. Maszt typowej fregaty to wysoka piramida różnego rodzaju anten radarowych, łączności, czujników elektronicznych. Są też fregaty, na których zamontowano radary AEGIS służące śledzeniu rakiet balistycznych – mają je choćby Hiszpania i Norwegia. Nawet jeśli okręt nie ma na pokładzie antyrakiet, może przekazywać dane do sojuszniczego systemu. Pod kadłubem fregaty z reguły znajduje się sonar, często holowany, wykrywający okręty podwodne. Zasobniki-wyrzutnie kryją różnego rodzaju pociski rakietowe – przeciwokrętowe i przeciwlotnicze, często o różnym zasięgu, tradycyjne uzbrojenie to automatyczna armata o kalibrze nawet ponad 100 mm. Płaski pokład z tyłu to lądowisko dla helikoptera, z reguły przeznaczonego do poszukiwania okrętów podwodnych i zrzucania torped. Fregata jest na tyle duża, że ma dla śmigłowca hangar, w którym mogą być nawet prowadzone podstawowe prace naprawcze – jak np. wymiana łopat wirnika.

Złóżmy sobie fregatę

Wszystkiego zwyczajnie nie pomieści okręt mniejszy, dlatego klasa fregat, o wyporności od 4 do 7 tys. ton i długości 120–140 m, jest tak popularna na świecie i ceniona przez floty morskie. Współczesne modułowe podejście do wyjściowej konstrukcji oznacza, że zamawiający może niemal dowolnie skonfigurować okręt pod własne potrzeby, zadania i możliwości. Jedni wolą okręty silniej uzbrojone, inni takie, które mogą dłużej operować z dala od macierzystych baz. Dla fregaty nie powinno być problemem przejście Atlantyku „z marszu”, niektóre są w stanie z wód europejskich dotrzeć na Pacyfik bez konieczności zawijania do portu. To okręty z definicji oceaniczne, o dużej tzw. dzielności morskiej, preferowane przez kraje mające interesy w odległych częściach globu lub długą linię brzegową. Ale wszystkie liczące się marynarki wojenne używają fregat ze względu na ich wielozadaniowość. Stąd najwyższe zdziwienie budzi kolejna teza zawarta w stanowisku Instytutu Jagiellońskiego – że fregaty mają małe zdolności przetrwania na morskim polu walki, „ponieważ w przypadku konfliktu na Bałtyku zostaną zniszczone w pierwszych jego minutach”.

Na poparcie tego stwierdzenia Instytut przytacza argument o znacznym potencjale rakietowym Rosji w Obwodzie Kaliningradzkim. Stwierdza, że „wykorzystanie okrętów nawodnych do obrony Bałtyku w czasie wojny nie będzie możliwe” z powodu „z liczby rakiet przeciwokrętowych, w tym naddźwiękowych Onyks i hipersonicznych Cyrkon, rozmieszczonych przez Rosjan w Kaliningradzie (na dziś ponad 150) i niewielkiego dystansu do baz naszej Marynarki Wojennej i rejonów działania fregat”.

40 sekund do celu

Dalej dokument wylicza, że lot takiej rakiety do celu – fregaty – trwa zaledwie 40 sekund i nie daje czasu na reakcję. I dodaje, że w Strategicznym Przeglądzie Obronnym z 2017 r. do obrony Bałtyku rekomendowano rakiety bazujące na lądzie i okręty podwodne, które nie będą narażone na zniszczenie przez rosyjskie rakiety. Takie postawienie sprawy prowadzi autora do konkluzji, że fregaty są bezużyteczne, a Marynarce Wojennej – zgodnie z dotychczasowymi planami – najbardziej potrzeba okrętów podwodnych Orka oraz mniejszych jednostek nawodnych: korwety Miecznik i patrolowców Czapla.

Rakietowe zdolności Rosji są kwestią bezsporną, o rzeczywiście posiadanych w linii pociskach hipersonicznych nie wiadomo wiele, ale na pewno za kilka lat się pojawią. W warunkach wojennych wystrzelenie każdego pocisku nie zostanie jednak niezauważone przez radary i inne czujniki, nie tylko morskie. Salwa spotka się z odpowiedzią, drugiej może już nie być. Z kolei systemy obronne fregat mogą być o wiele bardziej rozbudowane niż te na mniejszych okrętach. Systemy przeciwlotnicze i artyleryjskie fregaty mogą tworzyć trzy linie obrony. Więc wniosek o mniejszej zdolności do przetrwania okrętu lepiej uzbrojonego i wykrywającego zagrożenia na większym dystansie przeczy logice. Stwierdzenie o bezużyteczności fregat przeczy rzeczywistości marynarek wojennych wielu krajów świata, które mierząc się z podobnymi zagrożeniami, jakoś tego problemu nie dostrzegają.

Ale narrację antyfregatową tłumaczy właśnie odwołanie do SPO i dotychczasowych – często dyskutowanych i niejednokrotnie krytykowanych – planów modernizacji Marynarki Wojennej. Dodajmy: nierealizowanych bądź realizowanych tylko w części. Konkurentami fregat, jeśli chodzi o wybór typu jednostki, są bowiem nawodne okręty o mniejszych zdolnościach – korwety i patrolowce – a gdy chodzi o budżet, to przede wszystkim okręty podwodne, mające przenosić pociski manewrujące. Choć polska flota wojenna potrzebuje prawie wszystkiego, ograniczone fundusze najprawdopodobniej uniemożliwią realizację dwóch dużych programów morskich jednocześnie, coś więc trzeba będzie wybrać. Najwyraźniej strach ogarnął tych, którzy na zmianie podejścia MON do okrętów nawodnych mogliby najwięcej stracić. Fregat boją się zapewne oferenci programu Orka, a także zainteresowani budową małych jednostek. Nie ma co wskazywać palcem, szczegółowe dane są dość powszechnie dostępne.

Czytaj także: Ludziom Mariusza Błaszczaka brakuje kompetencji

Dla kogo nowoczesne „zabawki”

Ale nie tylko konkurenci znad morza mogą się bać fregat. Po pierwsze, w ogóle budżet modernizacyjny MON to pole brutalnej walki o wpływy. W Polsce tradycyjnie największe wpływy mają wojska lądowe. Gołym okiem widać, że sektor pancerny, zmechanizowany i artyleryjski to obecny ulubieniec rządu. W ostatnich latach do formacji lądowych dołączyła kolejna – obrona terytorialna, z wielkim apetytem na nowoczesne „zabawki”, może nie superdrogie, ale za to w dużej ilości. Największe pieniądze wpompowano w obronę powietrzną i antyrakietową, i tu zresztą załamuje się część antyfregatowej narracji Instytutu Jagiellońskiego, który twierdzi że okręty miałyby służyć obronie powietrznej lądu. Lotnictwo właśnie otrzymało obietnicę przyspieszenia wymiany samolotów, a przecież wiadomo, że polski lotnik... itd. Marynarka Wojenna, choć ledwo zipie, nie ma najmocniejszych kart w tej rozgrywce – tym bardziej hasło fregat musi drażnić konkurencję. Za 12 mld? Po naszym trupie! Może ponosi mnie fantazja, ale prawie słyszałem takie krzyki.

Po drugie, takie fregaty to już coś. To nie tylko Bałtyk i wody – jak to mówią marynarze – zielone. To wody oceanu światowego, błękitne. A za tym idzie większa rola Polski w NATO, więcej misji, wyzwań i odpowiedzialności. Myliłby się ten, kto by sądził, że oficjalnie wygłaszane hasła o jak największym sojuszniczym zaangażowaniu Polski są przez wszystkich w armii – i wokół armii – szczerze podzielane. Jest obóz tych, którzy widzą „naszą chatę z kraja”, i tak bardzo przywiązali się do idei obrony terytorium, że nie tylko chcieliby wszystkie siły i środki przeznaczyć na wojsko siedzące w kraju, ale nawet nie widzą sensu wychodzenia poza jego granice, na morzu – poza strefę przybrzeżną Bałtyku. Znowu: palcem nie trzeba wskazywać, wystarczy prześledzić tok naszej „debaty obronnej”, by się o tym przekonać. Fregaty na pewno nie dałyby się łatwo wpisać w terytorialny aspekt obronności. Są i za duże, i za dobre.

Mimo bezwzględnej konkurencji o ograniczone zasoby gdzieś powinny być granice opamiętania. Oczywiście w wolnym kraju każdy ma swobodę wygłaszania opinii i bierze za nie odpowiedzialność. Kiedy jednak poprzez państwową agencję idzie w Polskę przekaz zniekształcony czy wręcz fałszywy – coś jest nie tak, nawet jeśli to po prostu opłacony według cennika komunikat. MON zareagował – i dobrze, ale jego komunikatu już w PAP nie zobaczymy. Przydałoby się, przy okazji omawiania nowego planu modernizacji technicznej, możliwie szeroko i przystępnie o zagrożeniach i wyzwaniach na morzu opowiedzieć. Pokazać, jakie mamy opcje, i wyjaśnić, dlaczego dokonujemy – na poziomie państwa, a nie tylko MON – takich, a nie innych wyborów. Uzasadnić zakupy i wytłumaczyć ich brak. Ujawnić, kto stoi za ofertami i kto je wspiera. Łatwiej wtedy będzie czytać rozmaite „stanowiska”.

Czytaj także: Czego przez dwa lata nie kupił MON Macierewicza?

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama