Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Jak zmieniał się Gdańsk i Paweł Adamowicz

Paweł Adamowicz w Gdańsku, swoim mieście Paweł Adamowicz w Gdańsku, swoim mieście Wojciech Strozyk / EAST NEWS
20 lat w tym samym gabinecie to szmat czasu. Ludzie częściej gnuśnieją, urzędniczeją, opadają w rutynę. Z Pawłem Adamowiczem było na odwrót.

Druga połowa lat 90. była w Gdańsku czasem narastających rozczarowań. Minęły już ekscytacje towarzyszące odzyskaniu wolności, rozpychała się proza życia, miasto grzęzło w martwocie i ogólnej niemożności. Trochę niedopowiedzianej, gdyż gdańszczanie przeważnie są lokalnymi patriotami, lubią podkreślać rozpierającą ich dumę, na ogół ostentacyjnie nie lubią warszawki. Lecz frustracja była wyraźna.

W tamtych czasach na zakupy przeważnie jeździło się do Gdyni. Zregenerować kulturalnie bądź rozrywkowo – oczywiście do Sopotu. W Gdańsku co najwyżej można było pospacerować sobie Długą. Ewentualnie skręcić jeszcze w nabrzeże motławskie, ale nie przesadzać, bo nieco dalej już czaił się diabeł mówiący dobranoc. A zapuścić się na nieodległe przecież Dolne Miasto z legendarną Łąkową to już w ogóle był prawdziwy survival. Wiadomo, Gdańsk jest piękny i niemal każdy w Polsce zazdrościł nam „klimatu”, ale kto naprawdę tu żył i oddychał, przeważnie czuł, że to jedynie lśniąca skorupa. Otoczona bezwładnie rozrzuconymi i kiepsko skomunikowanymi sypialniami.

Mojemu pokoleniu kończącemu w tamtym czasie studia i rozpoczynającemu karierę zawodową miasto nie oferowało jakichś nadzwyczajnych perspektyw. Jak na średnią transformacyjną oczywiście nie było najgorzej, bezrobocie pewnie nie groziło, a śmieciówek jeszcze nie wynaleziono. Problemem był nisko zawieszony szklany sufit w niewielkich prywatnych firemkach, które dominowały na lokalnym rynku. Już po dwóch, trzech latach człowiek wchodził w tryb małej i ciasnej stabilizacji. A, przypomnijmy raz jeszcze, zupełnie inna to była epoka niż dziś. Młodzi nie krzątali się przy „projektach”, tylko naiwnie imaginowali sobie oszałamiające kariery w wielkich korporacjach. Ci ambitniejsi od razu po dyplomie pryskali więc do Warszawy. Co i mnie się z czasem przydarzyło.

Czytaj także: Gdańsk był jego misją i życiową pasją

Jak Paweł Adamowicz stawał się politykiem

Ale zanim do tego doszło, oczami początkującego dziennikarza zdążyłem jeszcze przyjrzeć się początkom prezydentury Pawła Adamowicza. Objął najwyższe stanowisko w mieście w 1998 r., z początku wybrany przez radę miasta (pierwsze bezpośrednie wybory to 2002 r.). Miał raptem 33 lata, czyli dokładnie tyle, ile ubiegający się niedawno o stolicę Patryk Jaki. Ale to jedyne podobieństwo. Dziś w polityce młodym trudno się przebić, więc używają swej młodości jako karty przetargowej i epatują nią, czasem ponad miarę. W tamtych czasach przebić się było łatwiej, toteż młodym rzadko zdarzało się epatować, częściej zaś dodawali sobie lat i majestatu. O takich jak ówczesny Adamowicz mówiło się dawniej „stary malutki”. Wcale nie tylko dlatego, że wyrośnięty ponad miarę, a oblicze – jakby dopiero co mutację przechodził. Był również sztywniacki, wyzbyty jakiejkolwiek fantazji, autentyzmu. W publicznych występach co rusz odlatywał do krainy pretensjonalności, a co gorsza, minoderyjnie kokietował audytorium. Szczerze mówiąc, trudno było pojąć przyczyny tak szybkiej i oszałamiającej kariery.

Mogła też irytować jego akuratność w podkreślaniu, iż jest dziedzicem wszystkich tych wspaniałych gdańskich tradycji. Z solidarnościową na czele. Fakt, reprezentował ostatnie pokolenie opozycji antykomunistycznej, u samego schyłku komuny zdążył jeszcze pokierować studenckim strajkiem. Ale to było dekadę wcześniej, a pod koniec lat 90. żyliśmy już w innej epoce. Wałęsa był wtedy symbolem o tyle, o ile. Już po wielkiej klęsce z Kwaśniewskim, przed upokorzeniem w kolejnych wyborach (1 proc. głosów w 2000 r.). W czarnym dymie i smrodzie palonych przez stoczniowców opon upadała „kolebka”. U władzy kompromitowali się związkowcy z AWS.

Ale trzy gdańskie krzyże – w sensie symbolicznym i politycznym – nadal górowały nad miastem. W deklaracjach niemal wszyscy byli tutaj solidarnościowi, antykomunistyczni, wolnościowi. Ten dawny etos sierpniowy zbełtał się z nowym, liberalnym i wolnorynkowym. Te same słowa określały biegunowo odległe porządki wartości. Trudno było się w tym rozeznać. Kiedy więc młody prezydent miasta bez mrugnięcia okiem celebrował owo solidarnościowe pustosłowie, zalatywało jakimś fałszem. Choć w sumie pasował do ówczesnego Gdańska, który beznadziejnie zanurzył się w przeszłości, nie odnajdując punktów orientacyjnych. Był formą pozbawioną żywej treści.

Przebieranki w Gdańsku – to nie mogło się powieść

Szczególnie dojmującym doświadczeniem były obchody milenium miasta z 1997 r., których Paweł Adamowicz – wówczas jeszcze w roli przewodniczącego rady miasta – był jednym z gospodarzy. Niby spektakularne, rozciągnięte na wiele miesięcy, przytłaczające swymi aspiracjami, wręcz pretensjami do oszołomienia całego świata. A zarazem prowincjonalne w tym swoim zadęciu i – ponownie – cierpiące na brak treści. Zwodowano na Motławę replikę łodzi św. Wojciecha sprzed tysiąca lat, a na uroczystą sesję radni uszyli sobie – oczywiście z inicjatywy Adamowicza – togi na wzór historycznych z XVI w. (kiedy miasto przeżywało czas świetności). Po czym napompowano te przebieranki do granic zdrowego rozsądku, łudząc w większości napływową ludność miasta możliwością odzyskania rzekomej ciągłości bądź dziedziczeniem depozytu dawnego Gdańska.

Co oczywiście nie miało szansy się powieść. Zwłaszcza że to było już po książkach Grassa, Huellego i Chwina. Furorę dopiero co zrobił album „Był sobie Gdańsk” autorstwa Donalda Tuska i jego przyjaciół. Oszałamiające obrazy przedwojennego Gdańska, miasta na wskroś przecież europejskiego, stopniowo pokrywały się emblematami narodowego socjalizmu. To było jak kopnięcie prądem. Trzeba się było z tym zmierzyć, przetrawić, egzystencjalnie poczuć. I żadnych dróg na skróty, jeśli ma to mieć sens.

Czytaj też: Przesłanie Pawła Adamowicza

Jak zmieniał się Gdańsk

Zostawiłem moje miasto na przełomie tysiącleci. Potem już tylko Gdańsk odwiedzałem. Z początku często, potem coraz rzadziej. Tak jakoś wyszło. Im dłuższe były interwały pomiędzy kolejnymi wizytami, tym bardziej rósł mój szok poznawczy. Bo Gdańsk od jakiegoś momentu – nie umiem go precyzyjnie umiejscowić w czasie – zaczął przechodzić moje dotychczasowe gdańskie pojęcie. Z sympatycznego, ale mimo wszystko grajdołka nagle zaczął nabierać kształtu, do którego dawniej co najwyżej aspirował. Na każdym niemal poziomie. Oczywiście inwestycji infrastrukturalnych, które zmieniły miasto gdzieniegdzie nie do poznania. Możliwości życiowych, satysfakcji mieszkańców, ogólnych parametrów ekonomicznych. Ale i zmieniał się charakter Gdańska, jakby rozkwitały jego bukiety smakowe, przyspieszał puls, kumulowała się energia.

I co najważniejsze, powróciła równowaga, forma znów wypełniła się treścią. Bo Gdańsk od dawna niczego już przecież nie udaje. Przestał kleić skorupy i dorobił się własnej tożsamości, gdzieś na przecięciu tradycji i współczesności. Stając się miastem prawdziwie otwartym i wolnościowym, co szczególnie daje o sobie znać w ostatnich latach. To miejsce wyjątkowo przecież odporne na pokusy charakterystyczne dla naszych czasów. Dzięki symbolicznym miejscom, takim jak Europejskie Centrum Solidarności. Dzięki ważnym publicznym debatom, których w Gdańsku nie brakuje. Również dzięki odważnym i rezonującym gestom władz miasta, otwierającego się na uchodźców i mniejszości. A wszystko to jest dorobkiem Pawła Adamowicza.

Był człowiekiem charakterystycznym, miewał śmiesznostki. Jego podwładni często o nim opowiadali poprzez anegdoty. Ale przeważnie z szacunkiem. Potrafił integrować wokół siebie środowisko, nie kupując wszakże lojalności stanowiskami. Z drugiej strony nie trzymał się jednego zestawu nazwisk. Jego otoczenie ewoluowało, przysposobił do pracy publicznej spore grono wychowanków. Zadbał też o sukcesję.

Czytaj też: Adamowicz nie obawiał się ludzi, wyborców

Prezydentura punktem odniesienia

Jego kolejne kadencje obserwowałem już jednak z oddali. Czasem gdzieś się w przelocie mijaliśmy, udawało się wtedy zamienić kilka zdań. Miałem wrażenie, że z roku na rok wita się coraz mocniejszym uściskiem dłoni. Jego twarz stawała się bardziej wyrazista, słowa też coraz więcej znaczyły, przybywało w tym człowieku i treści, i wewnętrznej mocy. Coraz mniej przypominał siebie samego sprzed lat. Oczywiście 20 lat w tym samym gabinecie to szmat czasu. Ale ludzie częściej przecież gnuśnieją, urzędniczeją, opadają w rutynę. Z Pawłem Adamowiczem było na odwrót. Wyłonił się z bezkształtu (nieprzypadkowo złośliwie zwano go niegdyś „budyniem”!), po czym stopniowo nabierał samoświadomości, krystalizował, jakby się stawał i dokądś zmierzał.

Niestety już nie dowiemy się, dokąd. Ale jego prezydentura na długo pozostanie punktem odniesienia, swoistą cezurą w najnowszych dziejach Gdańska. Nikt mu tego nie odbierze.

Czytaj także: Ulicami Warszawy przeszedł marsz milczenia

Reklama
Reklama