Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Zakup patriotów zaczyna się opóźniać

Wyrzutnia systemu Patriot. Wyrzutnia systemu Patriot. Sivi Steys / Flickr CC by 2.0
Najbardziej priorytetowy z polskich programów obronnych traci impet. Widoczne są opóźnienia decyzji, kompetencyjne przepychanki, brak należytego nadzoru i awersja do ponoszenia odpowiedzialności.

Na razie głównie marnuje się czas. Choć jeśli przyjąć, że jest to jedyny zasób, którego nie da się zrekompensować, to może właśnie to jest najgorsze. Aneks dokumentu letter of request (LoR) zawierający polski wybór konfiguracji drugiej fazy tzw. systemu Wisła (obrony powietrznej średniego zasięgu) miał być zatwierdzony najpierw w listopadzie, potem w grudniu, później przed świętami, następnie do końca roku, ostatecznie w połowie stycznia.

To miał być najpóźniejszy termin, który dawał szansę podpisania kontraktu podczas wrześniowych targów zbrojeniowych w Kielcach, a więc przed tak ważnymi dla rządzących wyborami. Dzisiaj w MON mówi się o nowym terminie, gdzieś na przełomie lutego i marca. O ile w ogóle do wysłania LoR dojdzie.

Czytaj też: Wielka gra o Wisłę

Skomplikowany proces

W marcu ubiegłego roku rządy Polski i USA podpisały umowę na zakup dwóch baterii systemu obrony powietrznej Patriot w obecnej konfiguracji. Natychmiast miały ruszyć negocjacje w sprawie drugiej fazy programu Wisła: kupna kolejnych sześciu baterii uszytych na miarę dla polskiego wojska, w tym z nowymi dookólnymi radarami.

Sytuacja zaczęła się jednak komplikować i choć źródła tych komplikacji są różnorakie, ich efekty nałożyły się w jednym czasie, spowalniając ten dotychczas sprawnie postępujący proces. Obserwatorzy zbrojeniowych poczynań różnych rządów z uznaniem patrzyli jak ten obecny, któremu można wiele zarzucić w innych obszarach modernizacji, prze ku realizacji programu Wisła określonego jako kluczowy.

Obrona powietrzna, najnowocześniejsza w NATO i wspierająca na bezprecedensową skalę polski przemysł, miała być trampoliną naszych zbrojeniowych ambicji i punktem startu do dalszych celów, ostatecznym argumentem w sporze komu najbardziej zależy na obronności. Pierwszy krok miał miejsce prawie rok temu. Od tego czasu pozostajemy z uniesioną drugą nogą w coraz dłuższym rozkroku. Trudno tak długo ustać i łatwo upaść.

Chwilowo jeszcze stoimy, wspierani przez zainteresowanych postawieniem drugiego kroku dostawców, rząd USA i gotowych do dalszych negocjacji wojskowych. Delegacje firm i rządów (do Amerykanów dołączyli Brytyjczycy zainteresowani sprzedażą systemu krótkiego zasięgu) właśnie kolejny raz goszczą w Warszawie, by rozmawiać o szczegółach kontraktu.

Wojsku najbardziej zależy na zakupie najnowocześniejszego na świecie systemu obrony powietrznej. Ale armia o zakupach nie decyduje, może jedynie wskazywać preferowane rozwiązania. Petenci w mundurach swą pracę wykonali i czekają na decyzje zwierzchników, ale coś się zacięło między szczeblami władzy.

Czytaj też: Dopychanie kolanem Wisły

Nowy wiceminister od zakupów

Do wyraźnego spowolnienia biegu Wisły doszło, gdy w resorcie obrony nastąpiła zmiana wiceministra odpowiedzialnego za modernizację. Gdy Sebastiana Chwałka, który odszedł do zarządu PGZ, zastąpił Marek Łapiński. W jego życiorysie trudno znaleźć okres, w którym bezpośrednio zajmowałby się dużymi zamówieniami, tym bardziej obronnymi - ale przecież niewielu jego poprzedników było w tej dziedzinie fachowcami.

Łapiński to emerytowany generał brygady Straży Granicznej i jej komendant główny powołany przez Mariusza Błaszczaka jako szefa MSWiA. Pisano o tym dużo, kiedy okazało się że w swojej macierzystej formacji Łapiński przeszedł przyspieszony awans. W MON jest od roku, przez większość tego czasu pełnił funkcję podsekretarza stanu od strategii obronnej.

Wiceminister od modernizacji, którym został na mocy decyzji z 20 grudnia, to już zupełnie inna pozycja, stanowisko niemal samodzielne, o znacznych kompetencjach i wpływie na gigantyczny budżet. A Marek Łapiński – prawnik, celnik i kontroler – ma wszelkie kompetencje, by skrupulatnie liczyć pieniądze. I z tego, co słychać z MON, właśnie zaczął liczyć.

Czytaj też: Cała prawda o rakietach Patriot dla polskiej armii

Gigantyczne pieniądze do wydania

Łapiński to też człowiek cienia. Nie wypowiada się publicznie, nie udziela wywiadów, idealnie odpowiada obecnemu podejściu MON do komunikacji: mówić jak najmniej, a jeśli w ogóle, to po fakcie. Opinia publiczna i podatnicy w pewnym sensie stracili przez to orientację, a w części i kontrolę nad miliardowymi przepływami finansowymi o długoletnich konsekwencjach. Ale to nie wina Marka Łapińskiego, on tylko świetnie się w ten schemat wpisał.

Trzeba też przyznać, że ma co robić – resort obrony finalizuje właśnie prace nad nowym 10-letnim planem modernizacji wojska. Przez jego biurko przechodzą tony papierów, minister musi składać setki podpisów. Stąd, jak mówią mi zorientowani uczestnicy procesu, bierze się pierwsze spowolnienie. Minister Łapiński po prostu poważnie traktuje swoje obowiązki i żąda wglądu w dokumenty, nawet te, które wydawały się już wcześnie „przyklepane”.

Inaczej opowiada się o miliardach złotych jako wartości wydatków obronnych, inaczej, gdy na konkretnym dokumencie widnieją dziesięciocyfrowe sumy. Jeśli pół życia sprawdzało się, czy deklarowane wydatki są uzasadnione, przy tak gigantycznych kwotach ten nawyk musi być trudny do powstrzymania. Dlatego nic dziwnego, że – jak słyszę – minister często pyta o pieniądze. A wyjaśnianie, niestety, zajmuje czas.

Zainteresowani tę historię znają na pamięć: bo Polska zażyczyła sobie najnowocześniejszego systemu na świecie, bo kupuje w sumie unikatową konfigurację sprzętową, bo żąda wiele w zakresie transferu technologii, bo chce mieć nowe radary i rakiety. Nie ma jednak pewności, że tę opowieść wcześniej znał w szczegółach Marek Łapiński i teraz trudno się dziwić, że potrzebuje kilku chwil, by ochłonąć i ocenić sytuację.

Czytaj też: Czego chcemy od Ameryki

Co z innymi wydatkami?

Jeśli minister Łapiński z jednej strony biurka trzyma papiery z gryfem „Wisła”, to na drugim końcu muszą się piętrzyć dokumenty związane z całym nowym planem modernizacji. W nowym programie obrona powietrzna nie zniknie, ale ważnych kryptonimów będzie w nim o wiele więcej. Więcej ma być też pieniędzy: Polska do 2030 r. będzie wydawać na obronę 2,5 proc. wciąż rosnącego PKB.

Zgodnie z wymogami NATO, które jako prymusi przekraczamy od lat, minimum jedna piąta całości wydatków ma iść na modernizację sprzętu. Ile dokładnie, tego nie wiadomo, ale nawet ostrożne szacunki wskazują na niebotyczną sumę 300 mld zł. Plan na biurku ministra Łapińskiego nie obejmie całości tego okresu, więc na pewno nie jest tak kosztowny, ale według prognoz MON z 2017 r. w latach 2019–26 fundusz modernizacji wyniesie 164,5 mld zł.

Mało jest w Polsce urzędników mogących decydować o takich sumach. Ale gdy po jednej stronie biurka piętrzą się wszystkie uzasadnione potrzeby sił zbrojnych, koszty programu Wisła po drugiej stronie zagrażają planowi. Gdy je przekalkulować, okazuje się, że zjedzą jedną czwartą całej tej z pozoru ogromnej sumy. Jeśli wraz z Wisłą miałby być realizowany drugi program obrony powietrznej, Narew, do dyspozycji na całą resztę zostają ledwie dwie trzecie funduszu. Jak by nie liczyć, drogo.

Czytaj też: Śmigłowcowe fiasko PiS

Problemy z offsetem

Jeśli więc już musi być drogo, to warto się upewnić, że pieniądze są dobrze wydane, a kontrahent wiarygodny. Nikt nie podważa wiarygodności rządu USA, ale różnie bywa z zaufaniem do dostawców, u których rząd USA zamawia uzbrojenie dla nas. Tak się złożyło, że ambitnego harmonogramu zawierania wykonawczych umów offsetowych związanych z kontraktem z marca 2018 r. na pierwszą fazę systemu Wisła nie udało się dotrzymać.

Sytuacja była do przewidzenia, część dziennikarzy tego się spodziewała. Teraz MON informuje, że podpisania wszystkich brakujących umów offsetowych można oczekiwać w marcu 2019 r. Ten poślizg zdaje się hamować podjęcie decyzji o drugiej fazie. Podobno resort chce mieć gotowe wszystkie umowy z fazy pierwszej, zanim zacznie drugą.

To nie tak miało być – jeśli sięgnąć do zapowiedzi sprzed roku, faza druga kontraktu miała ruszyć natychmiast po pierwszej i nikt nie uzależniał tempa negocjacji od umów offsetowych z fazy pierwszej. Przeciwnie, akcentowano chęć zamknięcia rozmów o drugiej fazie do połowy bieżącego roku. Dziś ten termin jest niewykonalny, a perspektywa podpisania umowy jesienią oddala się z każdym tygodniem.

Czytaj też: Amerykanie pokazują swoją broń w Polsce

Polityczny przestój?

Problemy mają zresztą nie tylko zagraniczni kontrahenci rządu. On sam zaliczył potknięcie z zamawianiem stosunkowo prostych komponentów od własnego przemysłu zbrojeniowego. Polska chciała, by narodowym wkładem do polskiego Patriota były ciężarówki, podwozia i ciągniki z Jelcza. Pojazdy mały być zamówione do końca zeszłego roku, w jednym z przemówień minister Mariusz Błaszczak sygnalizował nawet, że to już się stało – ale Jelczy na potrzeby Wisły do dziś nie zamówiono.

To przeszkoda w sumie dość drobna, bo zanim cokolwiek będzie montowane na pojazdach, miną lata, ale w całej układance jest brakującym klockiem. I pretekstem – a wygląda, że ktoś ich szuka – by nie ruszać ani kroku dalej. Podniesiona do kolejnego kroku noga będzie dalej wisieć w powietrzu. I kto wie, czy tak już nie zostanie.

Po co przed wyborami narażać się na krytykę kierowania miliardów dolarów „z kieszeni polskiego podatnika” do zagranicznych dostawców uzbrojenia? Krytyka taka płynie nie tylko ze środowisk związkowych, które chętniej widzą nawet mniejsze inwestycje, byle w kraju, ale także od politycznej konkurencji, wcale nie wyłącznie z lewicy. W kampanii najlepiej się nie narażać, co często oznacza grę na przeczekanie i wstrzymanie dużych, strategicznych decyzji. Wciąż istnieje szansa, że umowa na fazę drugą Wisły tego losu nie podzieli, ale z dnia na dzień maleje.

Czytaj też: Zbrojeniówka na kroplówce

Gdzie są struktury?

Straconego czasu nie da się bowiem nadgonić. Dopiero po przekazaniu Amerykanom dokumentu LoR ze szczegółami konfiguracji nastąpią negocjacje, które nie będą krótsze niż przy pierwszej fazie. Wtedy trwały niemal rok. Tym razem zakres polonizacji systemu i transferu technologii może wymagać więcej czasu. Co istotne, w rozmowach będzie uczestniczyć jeszcze jeden rząd – Izraela, jeśli Polska zdecyduje się kupić izraelsko-amerykańskie pociski SkyCeptor. To dodatkowa komplikacja, bo zgrać trzeba nie tylko wizyty i spotkania, ale też uwzględnić regulacje i ograniczenia Tel Awiwu.

Polacy mają doświadczenie we współpracy obronnej z Izraelem, ale nigdy nie realizowali projektu trójstronnego. W ogóle nigdy nie realizowali tak dużego projektu zbrojeniowego – a trzeba zaznaczyć, że po stronie MON zespołowi ds. Wisły nie udało się zatrudnić całej przewidzianej ekipy. Negocjacje w sprawie największego kontraktu w historii prowadzi i wspiera na bieżąco mnie więcej 10 osób, choć zaangażowanych w różnych miejscach resortu jest więcej.

To pokazuje, że deklaracje o profesjonalizacji systemu i budowie na bazie Wisły czegoś więcej – np. trzonu przyszłej Agencji Uzbrojenia – pozostają dalekie od realizacji. Podobnie w PGZ nie ma osobnego biura ds. Wisły, mimo że to właśnie do PGZ trafić mają kompetencje i technologie, a w końcu tam powstaną też komponenty polskiego systemu obrony powietrznej.

Może to tłumaczy odnotowywane poślizgi, choć nie powinno – jeśli priorytetowy charakter Wisły byłby potraktowany poważnie. Rok po podpisaniu pierwszej umowy w rzekomo najważniejszym programie zbrojeniowym nie widać, by powstawały struktury dbające o jego wykonanie i powodzenie.

Reklama
Reklama