Joanna Solska
12 lutego 2019
Afera mięsna
A gdzie kolczyki?
Przez cały miniony tydzień inspektorzy Komisji Europejskiej sprawdzali, dlaczego zdarzył się skandal z nielegalnym ubojem chorych krów w rzeźni pod Ostrowią Mazowiecką. I jak duże jest niebezpieczeństwo, że może zdarzyć się kolejny. Od tego, co zobaczyli w Polsce, zależy teraz los naszego eksportu mięsa.
Afera odbiła się szerokim echem w całej Europie. Reportaż „Superwizjera” z TVN, na którym widać, jak chore krowy wciągane są na specjalnych wyciągarkach do ubojni i tam zabijane nocą, bez obecności lekarza weterynarii, pokazały telewizje całej Europy. Na nieludzkie traktowanie chorych zwierząt oburzają się organizacje zajmujące się dobrostanem zwierząt, a unijni producenci wołowiny, którym polscy hodowcy odbierali wcześniej klientów, korzystają z okazji i straszą konsumentów naszym mięsem.
Afera odbiła się szerokim echem w całej Europie. Reportaż „Superwizjera” z TVN, na którym widać, jak chore krowy wciągane są na specjalnych wyciągarkach do ubojni i tam zabijane nocą, bez obecności lekarza weterynarii, pokazały telewizje całej Europy. Na nieludzkie traktowanie chorych zwierząt oburzają się organizacje zajmujące się dobrostanem zwierząt, a unijni producenci wołowiny, którym polscy hodowcy odbierali wcześniej klientów, korzystają z okazji i straszą konsumentów naszym mięsem. W reportażu widać, jak z półtuszy wycinane są ropnie i inne fragmenty, odbierające apetyt nawet najbardziej mięsożernym. Z polskim mięsem w tle Francuscy hodowcy wołowiny żądają, żeby rząd nie narażał zdrowia francuskich konsumentów, powinni jeść zdrowe mięso z miejscowych hodowli. Droższe, ale przecież zdrowie nie ma ceny. Żadna kampania reklamowa nie byłaby tak skuteczna jak wpadka polska, którą zrobiliśmy konkurentom za darmo. Wdzięczni nam są więc także hodowcy irlandzcy i brytyjscy, którym nasi wcześniej odebrali kawałek rynku, a teraz tamci mają szansę go odzyskać. Na razie zagraniczni odbiorcy wstrzymują się z zamówieniami, a ceny polskiej wołowiny spadły o około 15 proc. Mimo że była i tak o ponad 15 proc. tańsza niż na Zachodzie, dlatego prawie 88 proc. wołowiny sprzedawaliśmy za granicą. Zarabialiśmy na niej ponad 5 mld zł rocznie. W tym roku mieliśmy apetyt na dużo więcej, ponieważ mięso halal i koszerne z uboju rytualnego chętnie kupują także Turcy i Żydzi. Mięso z zamkniętej już ubojni pod Ostrowią Mazowiecką, zdążyło trafić do odbiorców w 14 krajach Unii Europejskiej. Na Słowacji przeznaczone było dla szkolnych stołówek. Mocno poirytowani na naszego ministra rolnictwa są Czesi, którzy – już po wybuchu afery – pytali, czy aby mięso nie pojechało również do nich. Usłyszeli, że nie, co wkrótce okazało się nieprawdą. Więc teraz, nie czekając na decyzję Brukseli, Czesi kontrolują w przenośnych laboratoriach na granicy każdy transport mięsa z Polski. Zakazać go wbrew Brukseli nie mogą, ale utrudniają, ile się da. Premier Babisz, potentat w branży żywnościowej, od kilku już lat przekonuje czeskich konsumentów, że polskie produkty są marnej jakości. Daliśmy mu do ręki potężną broń, której nie waha się użyć. Czeski rząd zapowiedział, że będzie namawiał Brukselę do zakazania sprzedaży naszego mięsa na rynku Wspólnoty. Nóż w plecy polskim hodowcom wbił też Michał Kołodziejczak, który ściągnął rolników na środową demonstrację do Warszawy pod hasłem obrony polskiego rolnictwa. Jednym z jego postulatów jest znakowanie w sklepach żywności narodowymi chorągiewkami, ponieważ przynajmniej połowa oferty powinna być nasza. Francuzom, Czechom, Brytyjczykom czy Słowakom tylko w to graj. Chętnie też u siebie oznakują nasze mięso, korzystając z okazji, żeby wypchnąć polskie produkty z ich sklepów. Niech ludzie kupują z miejscowymi chorągiewkami. Jeśli postulat Kołodziejczaka zostanie spełniony, z dotychczasowym eksportem polskiej żywności, którego wartość zbliża się do 30 mld euro rocznie, raczej przyjdzie się pożegnać. Za granicę sprzedajemy za około 10 mld euro więcej, niż sprowadzamy. Wojna na flagi narodowe nie może się więc dla nas skończyć dobrze. Hodowcy Kołodziejczakowi za taką obronę nie podziękują. Powody do wdzięczności wobec Polaków mają natomiast Niemcy. Nasza afera przykryła bowiem ich aferę, która wybuchła w październiku w rzeźni Bad Iburg w Dolnej Saksonii. Wykryła ją i udokumentowała na filmie organizacja SOKO Animal Welfare. Tam także można było zobaczyć, jak chore krowy, niezdolne do samodzielnego poruszania się, wciąga się z samochodu do rzeźni za pomocą elektrycznej wyciągarki. Portal fleischwirtschaft.de poinformował, że mięso z tej ubojni trafiło do zakładów przetwórczych w Bawarii oraz Polsce. Teraz europejskie media zajmują się już polską aferą. Zaniepokojenie unijnych konsumentów umiejętnie podsycają politycy i lokalni hodowcy, którym dostarczyliśmy broni, by pozbyli się taniej polskiej konkurencji. O tym, czy im się to uda, zdecydują wnioski z raportu, jaki po wizycie w Polsce napiszą unijni inspektorzy. Mamy wiele powodów, by się go obawiać. To nieprawda, że kontrola jest standardowa, ściągnęliśmy ją sobie na głowę sami własną opieszałością. O aferze mięsnej mówiono w Ministerstwie Rolnictwa już na kilka dni przed jej wybuchem. – Spotkali się tam hodowcy bydła mięsnego i z ust do ust powtarzaliśmy sobie, że TVN, którego dziennikarze zaczęli przygotowywać swój reportaż jeszcze w listopadzie, wykrył rzeczy, które nas skompromitują – wspomina jeden z uczestników tej narady. Musiał więc także o tym wiedzieć minister Jan Krzysztof Ardanowski. I nie zrobił nic. Nie zrobił nic także wtedy, gdy 14 stycznia – jak twierdzi reporter Tomasz Patora z TVN24 – proceder został oficjalnie zgłoszony. Miał sporo czasu, reportaż wyemitowano 26 stycznia. W całej Europie o aferze z polskim mięsem było już głośno, a rząd polski ciągle milczał, choć miał obowiązek natychmiast powiadomić o niej Rapid Alert System for Food and Feed (RASFF), czyli europejski system bezpieczeństwa żywności. Powstał po to, by w razie wykrycia zagrożenia w ciągu kilku godzin zlokalizować jego źródło i wycofać trefne jedzenie. Dlatego wszystkie unijne krowy mają kolczyki, a każdy kawałek mięsa kod, który wskazuje, skąd pochodzi. Brakiem reakcji rząd spowodował, że zagraniczni odbiorcy zdążyli już mięso zjeść. Ale też strzelił sobie samobója. To dlatego wściekli się na nas Czesi i unijni inspektorzy musieli przyjechać. Afera w ubojni Polscy konsumenci do tej pory nie mają pojęcia, w czym mogli zjeść mięso z Ostrowi. Wiedzą tyle, ile usłyszeli w reportażu, że wołowina idzie na kebaby. Ale też na hamburgery. Nie wiemy, gdzie jeszcze. Zapewnienia ministra Ardanowskiego, że mięso zostało przebadane i jest zdrowe, tylko go pogrążają. Wszyscy widzieli te wycinane z półtusz ropnie. Były wysoki urzędnik Inspekcji Weterynaryjnej, oglądając reportaż, zauważył spuchnięte stawy kolanowe niektórych krów. – Sądzę, że musiały być leczone, zanim hodowca zdecydował się je sprzedać – twierdzi. Są więc podstawy do obaw, że w mięsie mogą być także pozostałości leków, np. przeciwbólowych. Więc pierwsze pytanie, które zadali unijni inspektorzy, brzmiało: Dlaczego nie powiadomiliście nas od razu? Europejscy konsumenci dowiedzieli się przecież o aferze od Vytenisa Andriukaitisa, unijnego komisarza odpowiedzialnego za bezpieczeństwo żywności, który stwierdził, że mięso chorych krów zabijanych w Polsce w okrutnych warunkach trafiło do wielu krajów Unii, i wezwał polskie władze do działania. Następne pytanie też było kłopotliwe: Dlaczego chore krowy trafiły do ubojni? Bajek, że były zdrowe, tylko na przykład złamały nogę, nie da się inspektorom wcisnąć, też widzieli reportaż. Unijne prawo jest w tej kwestii jednoznaczne, w takim przypadku nie wolno męczyć zwierzęcia transportem do rzeźni. Trzeba wezwać lekarza weterynarii i w gospodarstwie przeprowadzić tzw. ubój z konieczności. – Takie mięso jest zdrowe, kiedyś sprzedawano je w tanich jatkach – pamięta Janusz Rodziewicz, prezes Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy. Obecnie hodowca może je zostawić sobie albo oddać do rzeźni, ale za niższą cenę. W gospodarstwie rolnika prawo zostało złamane po raz pierwszy. Krowy, które widzieliśmy w TVN, nie miały jednak połamanych nóg. Były wymęczone kilkuletnią „produkcją” mleka i najprawdopodobniej jednak chore, skoro nie były w stanie samodzielnie się poruszać. Mogły być bezskutecznie leczone antybiotykami, a wtedy – bez zachowania okresu karencji – nie wolno takiego mięsa przeznaczać do konsumpcji. Jeśli dalsze leczenie nie rokuje powrotu do zdrowia, zwierzę trzeba uśpić i utylizować. Stop-klatka – teraz prawo zostanie złamane po raz drugi. W tym momencie hodowca musi sobie zadać pytanie, czy chce kolejne 500 zł stracić na opłacenie lekarza, który to zrobi, czy też 400 zł zarobić, jeśli nielegalnie sprzeda zwierzę handlarzowi. Pokusa jest duża, sprawa łatwa. O tym, że na każdym portalu rolniczym pełno jest ogłoszeń w stylu „zwierzę pourazowe kupię, posiadam wyciągarkę”, POLITYKA pisała już 24 kwietnia 2013 r. („Bój o ubój”). Teraz nowe jest tylko słowo „leżak”, oznaczające krowę niemogącą się samodzielnie poruszać. Ani policji, ani Ministerstwa Rolnictwa te ogłoszenia jednak przez lata nie bulwersowały. Aż do czasu, gdy wybuchła afera w ubojni pod Białą Rawską, gdzie nielegalnie ubijało się nie tylko zwierzęta chore, ale do produkcji wyrobów mięsnych używało także mięsa ze zwierząt padłych. To był potężny sygnał ostrzegawczy, że nasz system kontroli bezpieczeństwa żywności zawodzi i że nasze rolnictwo może za to słono zapłacić. Najbardziej kłopotliwe pytanie, na które unijni inspektorzy szukali w Polsce odpowiedzi, brzmiało: Jak uszczelniono system bezpieczeństwa żywności po aferze w Białej Rawskiej? Zwłaszcza że błyskawicznie podjęte kontrole w ramach akcji „zero tolerancji” ujawniły, że to nie był incydent, a problem jest gigantyczny. Wykryto, że nielegalny ubój i przerób mięsa odbywa się aż w 128 ubojniach, które oczywiście zamknięto. Nagle do zakładów utylizacyjnych zaczęło trafiać o wiele więcej padłych zwierząt niż przed wybuchem afery, jakby masowo zaczęły chorować. Jeśli jednak inspektorzy zapytali, co dalej, to już nie było się czym chwalić. Handlarz, który skupował chore i padłe zwierzęta dla rzeźni w Białej Rawskiej, musiał zlikwidować firmę, ale wkrótce otworzył ją na żonę i nadal handluje zwierzętami. Proces właściciela ubojni ciągnął się latami i wyroki skazujące pierwszej instancji zapadły dopiero w ubiegłym roku. Kiedy sprawa ucichła, system znowu zaczął się rozszczelniać. Pierwszym sygnałem było cudowne zdrowienie polskich krów. Do utylizacji, za którą przecież płaci państwo, znów zaczęło trafiać o wiele mniej padłych zwierząt. – Statystyki pokazywały, że nasze krowy padają o wiele rzadziej niż w Niemczech czy Holandii – mówi pracownik firmy utylizacyjnej. Szara strefa handlu mięsem Inspekcji Weterynaryjnej zaczęto wyrywać zęby. – Próbowaliśmy przekonać Ministerstwo Rolnictwa, aby każdy hodowca musiał prowadzić książkę leczenia zwierząt, z kartkami ścisłego zarachowania – tłumaczy były wojewódzki lekarz weterynarii. Byłaby w niej odnotowana każda wizyta lekarza i zaordynowane przez niego leki. Upieraliśmy się przy tym dlatego, że po dokładnym zbadaniu w woj. zachodniopomorskim zwierząt ubitych w ramach uboju z koniecznoś
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.