Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Pięć kluczowych pytań o zarobki w NBP

Adam Glapinski, szef NBP, w drodze do prokuratury na przesłuchanie ws. KNF i jego szefa Marka Chrzanowskiego. W tle Martyna Wojciechowska. Adam Glapinski, szef NBP, w drodze do prokuratury na przesłuchanie ws. KNF i jego szefa Marka Chrzanowskiego. W tle Martyna Wojciechowska. Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta
Opublikowane w środę pierwsze dane o wynagrodzeniach w Narodowym Banku Polskim nie kończą afery. Wprost przeciwnie, to dopiero pierwszy krok w wyjaśnianiu tej bulwersującej sprawy.

Ujawnione informacje rodzą szereg kolejnych pytań, na które NBP i obóz władzy powinny odpowiedzieć. Mamy przecież do czynienia z publiczną instytucją dysponującą środkami publicznymi, jakkolwiek przedstawiciele banku centralnego próbowaliby temu zaprzeczyć.

Co na razie wiemy? Spośród dyrektorów departamentów najwięcej zarabia szefowa departamentu komunikacji Martyna Wojciechowska – 49 563 zł brutto (z premiami i nagrodami). To dużo więcej niż szefowie działów związanych z działalnością podstawową banku centralnego: stabilności finansowej (41,1 tys. zł), operacji krajowych (35,7 tys. zł), operacji zagranicznych (37,7 tys. zł) czy analiz (43,2 tys. zł).

Czytaj także: Misiewiczowe, czyli co ws. pensji współpracowniczek prezesa NBP poszło nie tak?

Przypomnijmy. Kwestią jej wynagrodzeń zajęła się w grudniu „Gazeta Wyborcza”. Dziennikarze na podstawie oświadczenia majątkowego Wojciechowskiej wyliczyli, że zarabiała ona nawet 65 tys. zł miesięcznie (oświadczenie składała jako radna sejmiku mazowieckiego). Inna bohaterka skandalu to Kamila Sukiennik, dyrektorka gabinetu Glapińskiego, zasiadająca we władzach Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych, zarabia przeciętnie 42,7 tys. zł miesięcznie.

Czego nie wiemy? Tu lista jest dłuższa.

Po pierwsze, co z kompetencjami?

Ujawnione skrajnie – żeby nie powiedzieć absurdalnie – wysokie wynagrodzenia każą powrócić do pytań o kompetencje tak opłacanych osób. Bank milczy na ten temat jak zaklęty. O Wojciechowskiej wiadomo tylko, że jest magistrem filologii ukraińsko-rosyjskiej, wprawdzie pracowała w promocji NBP od ponad dekady (przyszła za poprzedniego prezesa z czasów rządów PiS Sławomira Skrzypka), ale dyrektorskie stanowisko zajęła już za Adama Glapińskiego. O kompetencjach Sukiennik wiemy jeszcze mniej.

Wstyd przypominać podstawowe zasady, ale o zatrudnieniu w państwowej instytucji na bardzo ważnym i bardzo wysoko opłacanym stanowisku powinny decydować kompetencje, najlepiej oceniane w konkursach. I te kompetencje powinny być jawne, bo opinia publiczna ma prawo do tej wiedzy (przypominam: publiczne pieniądze!).

Czytaj także: Z czego najbardziej zapamiętamy 2018 r.? Afera KNF

Po drugie, skąd ta kwota?

Już wiemy, że w samym NBP Martyna Wojciechowska zarobiła w 2017 r. prawie 600 tys. zł, a Kamila Sukiennik grubo powyżej pół miliona. Kwoty zostały podane „razem z premiami i nagrodami”. Ale żeby ocenić racjonalność tych wynagrodzeń, powinniśmy się dowiedzieć, ile wynosiła płaca zasadnicza za samo wykonywanie obowiązków zapisanych w umowie, a ile te premie i nagrody.

Czytaj także: W NBP propaganda najważniejszą ze sztuk

I za co były te dodatkowe pieniądze? Za jakie projekty? Jakie korzyści NBP odniósł dzięki nim? Jak te zyski mają się do wysokości nagród czy innych gratyfikacji? W jaki sposób zostały udokumentowane?

W wielu firmach premie stały się częścią płacy zasadniczej, większości pracowników wypłaca się je rutynowo, czasem w wypadku problemów „leci się po premii”. Ale nagrody to już inna kwestia, powinny wynikać z konkretnych, mierzalnych, udokumentowanych osiągnięć.

No i jeszcze: jakie były płace na omawianych stanowiskach w poprzednich latach? Czy doszło ostatnio do znaczących podwyżek?

Po trzecie, na jakiej podstawie?

Rynek pracy jest specyficzny, ale jest rynkiem. Dlatego wynagrodzenia na określonych stanowiskach najczęściej są wyznaczane na postawie innych pensji na podobnych stanowiskach w danym mieście. Tu trzeba zrobić istotne zastrzeżenie: punktem odniesienia nie powinny być generalnie zarobki w konkurencji, ale wynagrodzenia w określonej specjalności.

Przykładowo: pensja dyrektora działu prawnego powinna być porównywalna do wynagrodzeń innych prawników, pensja dyrektora personalnego – do wynagrodzeń specjalistów HR, pensja szefa ochrony – do innych szefów ochroniarzy itd. Każda firma działa w konkretnej branży, ale różni pracownicy są pozyskiwani z wielu różnych rynków.

To samo dotyczy NBP. Dlatego pensje dyrektorów departamentów związanych z działalnością podstawową banku centralnego powinny oscylować na poziomie pensji podobnych specjalistów z banków komercyjnych. Ale nie dotyczy to już szefów działów komunikacji czy dyrektora gabinetu.

Czytaj także: Bieda jak w banku. Spór o jawność zarobków w NBP

Na marginesie, w dziale komunikacji NBP nie porównywałbym pensji do specjalistów z banków komercyjnych. Tam komunikacja jest najczęściej ściśle sprzęgnięta z marketingiem i bezpośrednio odpowiada za wynik finansowy firmy. Dla dyrektora departamentu komunikacji w NBP, jako instytucji publicznej, punktem odniesienia powinny być pensje podobnych specjalistów np. w ministerstwach.

Po czwarte, co jeszcze?

Pensje podane przez NBP, owszem, uwzględniają premie i nagrody, ale to raczej nie wszystkie pieniądze, jakie obie dyrektor pobierają w instytucjach publicznych. Według informacji ujawnionych przez Oko.press Wojciechowska została przedstawicielką NBP w radzie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego i zarabiała tam dodatkowe 12 tys. miesięcznie (czyli razem prawie 62 tys., już bardzo blisko kwoty podawanej przez „Wyborczą”).

Czytaj także: Po skandalach Polacy coraz gorzej oceniają NBP

Z kolei Sukiennik to nie tylko dyrektorka gabinetu Glapińskiego. Zasiada we władzach Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych (choć nic nie wiadomo o tym, żeby miała wymagane, także unijnym prawem, kompetencje). Wcześniej była m.in. asystentką Glapińskiego w Polkomtelu. Ile wynosi jej wynagrodzenie w KDPW?

No i wreszcie: czy to wszystkie dodatkowe fuchy, które dostały obie panie dyrektor? Czy za coś jeszcze pobierały pieniądze? Uzyskiwały jeszcze jakieś korzyści?

Po piąte, kto za to odpowie?

Jeśli nawet w końcu dowiemy się tych wszystkich rzeczy (a powinniśmy!), to także nie kończy sprawy. Pozostanie jeszcze kwestia wyciągnięcia wniosków i konsekwencji. Czy opisani pracownicy NBP powinni dalej zarabiać takie pieniądze? Czy powinni dalej zajmować swoje stanowiska, jeśli okaże się, że dostawali pieniądze grubo powyżej swoich kompetencji? I wreszcie, czy swoje stanowisko powinien zachować także prezes NBP, który im te pensje akceptował i wypłacał, a potem nie chciał ujawnić?

Kolejna kwestia to czy odpowiedzialność za ten skandal kończy się na NBP? Czy konsekwencji nie powinien też ponieść obóz polityczny, który wyłonił obecnego prezesa NBP i go wspierał? Tu decyzja będzie należała do wyborców. Zarobki w NBP w roku wyborczym mogą stać się symbolem pazerności i niekompetencji tej władzy, tak jak wcześniej „drugie pensje” dla ministrów rządu Szydło.

Wielu wyborców może nie jest w stanie ocenić, czy 40 mld zł przeznaczone na transfery socjalne to dużo czy mało i jakie efekty dla budżetu państwa będzie miało wydanie tych pieniędzy. Dużo łatwiej jest przeliczyć na swoją pensję 62 tys. miesięcznie dla dyrektor Wojciechowskiej.

Reklama
Reklama