Obóz rządowy ma zgryz z rekonstrukcją samego siebie. Zmiany są konieczne, bo prawdopodobnie czwórka ministrów po 26 maja zostanie europosłami. O ile z Beatą Szydło i Beatą Kempą nie ma problemu, bo ich stanowiska znikną (co skądinąd pokazuje sens ich dotychczasowego istnienia), o tyle reszta operacji tak prosto się już nie przedstawia.
Problemy z rekonstrukcją rządu
Nie można ot tak odwołać wszystkich ministrów i wiceministrów kandydujących do europarlamentu, bo jest ich aż 16. Nawet jeśli ograniczyć się do ministrów konstytucyjnych, to pozostaje kwestia Elżbiety Rafalskiej, która w okręgu 13. rywalizuje z kolegą z rządu Joachimem Brudzińskim. Wiadomo, że wygra Brudziński, a Rafalska mandatu nie zdobędzie, ale rekonstrukcja ministra spraw wewnętrznych przy braku rekonstrukcji ministra rodziny będzie wyglądała głupio; premier pokazałby w ten sposób, że głos suwerena nie ma znaczenia i że Rafalska kandyduje pro forma.
To jest jednak problem najmniejszy. Zasadniczy kłopot z rekonstrukcją rządu polega na czymś innym – na odpowiedzi na pytanie, po co ona jest.
W idealnym świecie rekonstrukcja ma być odświeżeniem wizerunku, dopalaczem, po który sięga premier (czy też prezes), gdy czuje, że coś w rządzie nie działa, gdy jakiś minister niedomaga politycznie, gdy notowania spadają. Nie powinno się po tę broń sięgać za często, bo częste zmiany mogą spowodować wrażenie chaosu, a nawet paniki.
Czytaj także: