Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

NATO: Inwestujcie w okręty. MON: Nie teraz

Morze ma specjalne znaczenie dla NATO. Morze ma specjalne znaczenie dla NATO. Flickr CC by SA
Dowódca sił morskich NATO domaga się inwestowania w wielozadaniowe okręty wojenne. Tym samym otwarcie krytykuje koncepcje MON, skupione na wojskach lądowych i lotnictwie.

To pierwszy od wejścia Polski do NATO rozdźwięk polskiej polityki modernizacyjnej z oczekiwaniami, potrzebami i wymaganiami sojuszu, ujawniony w taki sposób. Nigdy wcześniej nie zdarzało się, by w publicznych wypowiedziach jakiś dowódca sojuszniczy kwestionował kierunek zmian przyjęty przez MON. Tymczasem goszczący w Polsce w kwietniu szef dowództwa morskiego NATO wiceadmirał sir Clive Johnstone w wykładzie na otwartej konferencji, w wywiadzie prasowym i w rozmowie z szefem BBN alarmował, że brak inwestycji w pełnowartościowe siły morskie to błąd.

Czytaj także: Kto się boi fregat?

Nieodzowna i nieusuwalna Marynarka Wojenna

Admirał Johnstone najpierw pojawił się w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Wziął udział w konferencji poświęconej bezpieczeństwu morskiemu, ale odwiedził też centrum operacji morskich i przeniesiony w zeszłym roku tutaj z Warszawy inspektorat Marynarki Wojennej, o którym MON mówi: „dowództwo”. I tu miał miejsce pierwszy sygnał, że opiewany jako sukces powrót morskiego sztabu do Gdyni może przynieść więcej szkody niż pożytku. Admirał mówił bowiem, że Marynarka Wojenna nie powinna celebrować swojej odrębności, a szukać porozumienia i łączności z innymi rodzajami sił zbrojnych. Że izolowanie się to robienie sobie wrogów. Że tylko włączanie sił morskich w myślenie i planowanie całości operacji obronnej, wraz z siłami lądowymi i lotnictwem, sprawi, że Marynarka Wojenna stanie się nieodzowna i nieusuwalna.

Jeszcze dalej poszedł brytyjski oficer marynarki (Wielka Brytania nie tylko gości kwaterę sojuszniczego dowództwa morskiego w Northwood na obrzeżach Londynu, ale tradycyjnie obsadza w nim kluczowe stanowiska) dwa dni później, gdy w Warszawie spotykał się z szefem BBN Pawłem Solochem. Jak głosi komunikat PAP, admirał Johnstone „zadeklarował wsparcie MARCOM dla wypracowania wizji rozwoju polskich sił morskich” służących obronie państwa, zabezpieczeniu interesów morskich i – co istotne – wypełnianiu zobowiązań sojuszniczych.

Relacjonujący spotkanie minister Soloch podkreślił, że zdaniem natowskiego dowódcy „najkorzystniejsze byłoby posiadanie przez Polskę docelowo trzech–czterech jednostek klasy fregat, które jako uniwersalne i wielozadaniowe umożliwiłyby optymalne realizowanie zadań zarówno krajowych, jak i w ramach przez NATO”. To już bardzo wyraźne wskazanie pożądanego kierunku modernizacji, który nie pokrywa się z zapowiedziami MON. I sygnał ostrzegawczy wysłany z oficjalnego poziomu.

Otwarta krytyka planów MON

Ale najbardziej dosadnie admirał Johnston wyraził swoje (NATO?) stanowisko wobec braku modernizacji Marynarki Wojennej w Polsce w prasowym wywiadzie, jakiego udzielił „Dziennikowi Gazecie Prawnej”. Na pytanie o ocenę polskiego wyposażenia admirał stwierdził: „Okręty są bardzo drogie i naturalną tendencją jest to, że inwestuje się w mniejsze, tańsze i bardziej utylitarne jednostki. Myślę, że taka postawa w wypadku Polski byłaby błędem, ponieważ wasz kraj ma duże znaczenie także poza Bałtykiem. By podtrzymać takie wpływy, trzeba mieć okręty, które mogą operować w różnych środowiskach. Nie potrzebujecie niszczycieli, ale na pewno potrzebujecie fregat. Chcę, by jedna polska fregata była w działaniu cały czas. By to utrzymać, potrzebujecie w sumie 3–4 fregat”.

Kiedy prowadzący rozmowę Maciej Miłosz przypomniał mu, że Polska chciała w zeszłym roku kupić używane fregaty z Australii, ale z planu zrezygnowała, a jako priorytet traktuje okręty podwodne, Johnston odparł: „Moim zdaniem potrzebujecie i fregat, i okrętów podwodnych. Ale priorytetem są okręty nawodne. Powinniście kupić cztery fregaty, bo to pokaże, że Polska chce faktycznie odgrywać silną rolę na świecie. Z czasem, gdy środki będą dostępne, powinniście także inwestować w okręty podwodne”.

Przypomnijmy, mówi to urzędujący szef sojuszniczego dowództwa morskiego w kontekście zmieniających się planów dotyczących Marynarki Wojennej RP. To, co mówi, jest otwartą krytyką deklarowanych planów MON.

Czytaj także: Planujemy kupić dla armii to, co planowaliśmy w 2001 r.

Zbieg okoliczności korzystny dla MON

Nic dziwnego więc, że informacji o wizycie admirała Johnstone′a i jego wypowiedziach trudno znaleźć na stronach czy profilach społecznościowych MON (tu przekaz zdominowały defilada, plany zakupu samolotów i świąteczne spotkania kierownictwa). Spotkania admirała z szefostwem Marynarki Wojennej odnotowało tylko Dowództwo Generalne, któremu podlega inspektorat marynarki w Gdyni, choć detale merytoryczne zostały pominięte. Treść wykładu Johnstona znamy wyłącznie dzięki Twitterowi – streścił go współpracownik Nowej Techniki Wojskowej i fotograf militariów Dawid Kamizela. Wywiad admirała w „DGP” nie wybrzmiał tak donośnie, jak powinien, bo rywalizował z dramatycznymi wydarzeniami bardziej przyciągającymi uwagę – pożarem Notre Dame, strajkiem nauczycieli i przygotowaniami do świąt.

Dla MON był to niezwykle fartowny zbieg okoliczności. Oczywiście żadne pytanie o Marynarkę Wojenną nie padło też, gdy Mariusz Błaszczak gościł w „Gościu Wiadomości” w dniu publikacji wywiadu z admirałem. Minister chwalił się, że podczas obchodów stulecia lotnictwa wspominał o pozbyciu się poradzieckich samolotów. O tym, że na stulecie marynarki prezydent Duda mówił, iż oczekuje jej modernizacji, minister nie zająknął się ani słowem. To nie pierwszy przypadek, gdy postulaty prezydenta w tej dziedzinie są przez MON przemilczane i ignorowane.

Różnica zdań między MON a BBN, która rozgorzała za rządów Antoniego Macierewicza, w odniesieniu do sfery morskiej nadal jest wyraźna. Mariuszowi Błaszczakowi, który na roboczo – według relacji bezpośrednio zaangażowanych osób – dobrze współpracuje z ośrodkiem prezydenckim (najwyższego zwierzchnika Sił Zbrojnych RP), nie mogło się podobać, że szef prezydenckiego biura udostępnia NATO platformę do krytyki poczynań MON.

Nie mogło się to też podobać wpływowej grupie skupionej wokół wiceministra Tomasza Szatkowskiego, autora Strategicznego Przeglądu Obronnego, który od lat postuluje inwestycje w okręty podwodne – najlepiej przenoszące pociski manewrujące – i bazujące na lądzie rakiety, a nie klasyczną flotę nawodną, o którą upomina się Johnston. Grupa współautorów SPO, osłabiona w MON po objęciu sterów przez Błaszczaka, osadziła się poza resortem obrony, nadal wywierając wpływ na politykę zbrojeniową. Od ponad roku w kancelarii premiera działa departament do spraw strategicznych, którym kieruje odpowiedzialny w ramach SPO za technologie Hubert Królikowski. Jeśli prawdą są domysły, że to ośrodek premierowski zablokował zakup używanych fregat z Australii, to jest wielce prawdopodobne, że Królikowski odegrał w tym rolę hamulcowego.

Czytaj także: Czego przez dwa lata nie kupił MON Macierewicza?

Specjalne znaczenie morza dla NATO

Ale walka koterii obozu rządzącego i ścieranie się koncepcji modernizacji tym razem mają bezpośrednie przełożenie na pozycję Polski w NATO. Jeśli dowódca stałych sił morskich NATO decyduje się na publiczne zabranie głosu w kwestii rodzaju sprzętu potrzebnego marynarzom, znaczy to, że w rozmowach z politykami i wojskowymi doszedł do ściany i musi przekazać swoje stanowisko bezpośrednio Polakom. Jeśli poglądy wyrażone przez admirała Johnstone′a są punktem widzenia Kwatery Głównej Sojuszu, to mamy do czynienia z kryzysem wiarygodności Polski w relacjach sojuszniczych. Dla NATO morze ma inne, dużo większe znaczenie militarne niż dla Polski. Aby zrozumieć różnicę, wystarczy sięgnąć do historii sojuszu, który powstał po to, by zapewnić ochronę i skuteczność morskiego przerzutu sił lądowych z USA do Europy.

Geopolityczne usytuowanie świata zachodniego, którego NATO było i jest militarnym ramieniem, sprawiało, że lądowa zapora postawiona w Niemczech Zachodnich przed siłami bloku sowieckiego musiała mieć oparcie w potędze morskiej, bez której zostałaby skruszona i zepchnięta do Atlantyku. Kontrola północnego Atlantyku zamykała strategiczne siły rosyjskie i sprawiała, że Sowieci koncentrowali się na lądowym uderzeniu na Europę Zachodnią. Amerykańska pomoc, jeśli nie wystarczyłoby osiem korpusów sojuszniczych w Niemczech, musiała przyjść z morza (lotnictwo nie zapewnia jednak takiej skali przerzutu). Sama nazwa – Sojusz Północnoatlantycki – wskazuje na kluczową rolę mórz i oceanów dla systemu ekonomicznego Zachodu, będącego źródłem jego potęgi militarnej. Dlatego – i z wielu innych powodów – NATO jest sojuszem przede wszystkim morskim.

Dzisiejsza adaptacja do nowych zagrożeń ze wschodu jasno to udowadnia. NATO powołało w zeszłym roku nowe dowództwo w Norfolk, zajmujące się właśnie północnym Atlantykiem. Co więcej, jego zwierzchnikiem jest dowódca odtworzonej w USA 2. Floty – również dedykowanej północnemu Atlantykowi. To w wielkim stopniu odtworzenie zimnowojennej struktury SACLANT, strategicznego dowództwa atlantyckiego (zlikwidowanego w 2003 r.), w ramach którego Amerykanie brali na siebie odpowiedzialność za sektor zachodni, a Brytyjczycy kierowali sektorem wschodnim, w tym obroną przed ZSRR.

Po zmianach struktury dowodzenia powstał MARCOM – jako jedyne sojusznicze dowództwo morskie. A więc gdy dziś głos w sprawie polskiej Marynarki Wojennej zabiera jego zwierzchnik, być może wyraża pogląd osadzony w całej sojuszniczej tradycji obrony przed wschodnim imperium. Opinii tej nie warto i nie wolno lekceważyć.

Zmiana priorytetów po dojściu PiS do władzy

Chaos i niespójność polskich zamiarów modernizacji floty są świetnie widoczne z londyńskiej kwatery Johnstone′a. Stan posiadania okrętów bojowych jest taki, że Polska ma dwie przejęte od USA na początku wieku fregaty OORP Kościuszko i Pułaski, ale bez pełnego uzbrojenia, trzy małe okręty rakietowe z nowoczesnymi pociskami RBS (OORP Orkan, Piorun, Grom), polskiej konstrukcji korwetę przeciwpodwodną ORP Kaszub i trzy stare okręty podwodne (OORP Orzeł, Sęp, Bielik), które dożywają swoich dni.

W 2012 r. wraz z wielkim planem modernizacji wojska deklarowaliśmy budowę w sumie 10 nowych jednostek w ciągu dekady (trzech korwet obrony wybrzeża Miecznik, trzech patrolowców Czapla, trzech niszczycieli min Kormoran i przerobionego z korwety rakietowej na patrolowiec Ślązaka), do tego w planach był okręt wsparcia działań połączonych – największy w naszej flocie przyszłości – i przynajmniej jeden nowy okręt podwodny.

Szybko okazało się, że zwłaszcza w odniesieniu do okrętów podwodnych zamiary te są nie do zrealizowania. Po zmianie rządu w 2015 r. nastąpiła redefinicja priorytetów, a siły nawodne straciły poparcie. W 2017 r. ośrodek prezydencki przedstawił swoją koncepcję Marynarki Wojennej i rozpoczął lobbowanie za kupnem używanych fregat. W 2018 r. plan został storpedowany, choć miał wsparcie natowskiego dowództwa. Wśród głośnych haseł o wspieraniu krajowego przemysłu stoczniowego i pojawiających się co chwila „newsów” o kolejnej zmianie wymagań i kolejnych zapytaniach do potencjalnych wykonawców – nic się nie dzieje.

Bez nowego okrętu podwodnego?

Trzecią dekadę XXI w. Polska zacznie z mniejszymi siłami morskimi, niż miała na początku wieku. Nawet jeśli do służby wejdzie Ślązak, kilka wycofanych starych Kobbenów sprawi, że bilans będzie ujemny. Nowego okrętu podwodnego na horyzoncie brak, MON mówi już nie o zakupie, a jego wypożyczeniu po 2023 r. Okręt Miecznik – wciąż nie wiadomo, w jakiej postaci – ma być kupowany po 2023 r., czyli z 10-letnią zwłoką wobec poprzedniego planu. Patrolowców Czapla ma nie być wcale, choć ich w sumie najmniej żal. Co najważniejsze, najnowszy plan MON nie wspomina w ogóle o większych jednostkach, jak fregaty czy okręty wsparcia działań połączonych.

Ożywia się za to lobby antyfregatowe – w ostatnich miesiącach opublikowano kilka opracowań kwestionujących potrzebę posiadania takich okrętów i ich przydatność w operacji obronnej. Nie tylko plany zakupowe MON przeczą wizji dowództwa morskiego NATO, ale tworzy się w Polsce własne, „eksperckie” uzasadnienia dla jej negowania. Admirał Johnstone gościł w Polsce już po tym, jak te najnowsze zamiary zostały ujawnione, i po tym, jak ukazały się raporty wyśmiewające fregaty.

Coraz większe znaczenie Bałtyku dla NATO

Wszystko dzieje się w sytuacji, gdy Bałtyk jest na nowo pod lupą natowskich planistów. Morze to niemal nie istniało dla sojuszu w czasie zimnej wojny, bo granica przeciwnych bloków militarnych biegła od półwyspu jutlandzkiego na południe. Jutlandii i północnych Niemiec trzeba było bronić przed atakiem i desantem z morza, ale nie było potrzeby zapewnienia na tym morzu komunikacji.

Po rozszerzeniu NATO na kraje byłego obozu komunistycznego sytuacja zmieniła się całkowicie – Morze Bałtyckie do pewnego stopnia stało się akwenem wewnętrznym sojuszu. Z trzech stron – od zachodu, południa i wschodu – jego wybrzeża należą do krajów sojuszniczych, z niewygodną wyspą Obwodu Kaliningradzkiego pomiędzy. Od północy Bałtyku pilnują kraje formalnie niesprzymierzone, ale na pewno sojuszowi przyjazne – Szwecja i Finlandia – choć niedysponujące znacznym potencjałem militarnym.

Rosja tak naprawdę ma do Bałtyku bardzo ograniczony dostęp – przez Zatokę Fińską i Kaliningrad – ale w ramach militarnego rozpychania się i demonstrowania siły jest w stanie „boksować w wyższej wadze”. Robi to głównie poprzez umieszczanie nowych typów broni rakietowej na niewielkich jednostkach. Admirał Johnston mówił w Gdyni o „kalibryzacji” (od nazwy pocisku manewrującego Kalibr) rosyjskiej floty. Odpowiedzią NATO ma być jego zdaniem zapewnienie stuprocentowej zdolności wykrywania i śledzenia tych jednostek oraz wystarczająca siła i zasięg ognia, by je w razie konfliktu zniszczyć. Brzegowa artyleria rakietowa do tego nie wystarczy. Okrętów podwodnych nigdy nie będzie wystarczająco dużo. Platformą przenoszącą radary wykrywające i pociski zwalczające wrogie jednostki są fregaty, które jednocześnie mają największą szanse obronić się przed rakietowym atakiem przeciwnika, bo dysponują warstwową obroną powietrzną. Przy wsparciu lotnictwa rozpoznawczego i uderzeniowego są w stanie zdominować Bałtyk, a jednocześnie zapewniać wsparcie dwóm natowskim zespołom morskim złożonym z fregat.

Polska jest zbyt ważnym krajem, by mogła rezygnować z tych ról. Fakt, że władzom w Warszawie przypomina o tym Brytyjczyk, a więc generalnie przychylny reprezentant transatlantyckiego lobby, jest znaczący. Nie powinien przy tym uspokajać łagodny język admirała. Brytyjska tradycja „understatement” każe w publicznych wypowiedziach wyrażać się bardzo dyplomatycznie. A zatem gdy oficer Royal Navy mówi, że rezygnacja z fregat byłaby błędem, oznacza to, że naprawdę jest wkurzony.

Dlaczego? Bo wkład i zdolności polskiej Marynarki Wojennej naprawdę mają znaczenie, nie tylko dla Polski. Niemcy mają fregaty i budują jeszcze nowsze, choć zarówno stan gotowości ich sił zbrojnych jest nie najlepszy, jak i polityczna determinacja do ich użycia bywa kwestionowana. Duńczycy są bardzo ambitni, mają własne interesy morskie i wypełniają powinności w sojuszu z naddatkiem, ale są małym krajem. Szwedzi i Finowie są poza NATO, ich art. 3 o budowaniu własnych zdolności obronnych ani tym bardziej art. 5. o kolektywnej obronie nie obowiązują. Estonia, Łotwa i Litwa z racji swojego niewielkiego potencjału nie mogą sobie pozwolić na utrzymanie flot bojowych.

Historia sprawiła, że to Polska ponosi we wschodnim rejonie Morza Bałtyckiego główny ciężar odpowiedzialności, również w domenie morskiej. Dla dowódców NATO jest więc nie do pomyślenia, by kraj tak duży, ambitny i wystarczająco zasobny odmawiał posiadania podstawowego narzędzia wsparcia działań morskich. Skazywałoby to nas na rolę sojusznika drugiej kategorii, z której podobno dopiero rządy PiS wydźwignęły Polskę do pierwszoplanowej roli w NATO.

Czytaj także: Polska flota podwodna nie ma wartości bojowej

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną