Na silnie spolaryzowanej scenie politycznej PSL pozostaje elementem wyjątkowym. To jedyne ugrupowanie przynajmniej potencjalnie zdolne do przemieszczania się ponad główną osią konfliktu. Kiedy więc dominujące siły zaczynają się wzajemnie równoważyć, orientacja ludowców okazuje się rozstrzygająca.
Nic więc dziwnego, że decydując się na start w ramach Koalicji Europejskiej, zapewnili sobie w niej status partnera uprzywilejowanego. Na wspólnych konwencjach szef Stronnictwa Władysław Kosiniak-Kamysz występuje tuż po Schetynie. Lider Platformy poważnie też traktuje jego życzenia. SLD, choć sondażowo lokuje się w podobnej kategorii wagowej, nie ma szans na takie względy. Ale to dlatego, że głosy oddane na ludowców będą się liczyły podwójnie. Dla większości elektoratu na polskiej prowincji alternatywa jest przecież prosta: PiS albo PSL. Stronnictwo będzie zyskiwać przede wszystkim kosztem prawicy. I tak samo tracić.
Bez dobrego wyniku kandydatów PSL nie ma mowy o zwycięstwie Koalicji Europejskiej w nadchodzących wyborach do PE. Można jednak mówić o sprzężeniu zwrotnym. Bo jeśli blok opozycyjny najbliższych wyborów nie wygra, w jesiennej elekcji parlamentarnej możemy nie zobaczyć już ludowców w wielkim opozycyjnym bloku. A wtedy szanse na odebranie władzy PiS spadną niemal do zera.
Komu służy chaos?
O scenariuszach wyjścia PSL z Koalicji media donosiły w ostatnim czasie na tyle często, iż trudno uznać to za przypadek. Zresztą spekulacje sięgały nawet horyzontu już po wyborach do Sejmu. Startujące samodzielnie Stronnictwo miałoby wówczas przejść na drugą stronę barykady i zawrzeć koalicję z PiS. Wedle znanego bon motu sprzed lat, przypisywanego Waldemarowi Pawlakowi: „Kto wygra wybory? Koalicjant PSL”.
A że trudno sobie wyobrazić taki obrót spraw za prezesury Władysława Kosiniaka-Kamysza, na kolejnym piętrze spekulacji zagościł i sam Pawlak.