Od listopadowego wykładu Donalda Tuska na Igrzyskach Wolności w Łodzi wiele się zmieniło w obozie opozycji. Powstała Koalicja Europejska, zmaterializował się również projekt Roberta Biedronia. Szef Rady Europejskiej już nie jest aż tak wyraźnym kontrapunktem wobec bezradnych w walce z PiS krajowych liderów. Demokratyczne serca już nie były aż tak znękane jak wcześniej. Pojawiła się nadzieja na przerwanie fatalnej passy w najbliższych wyborach europejskich.
Przed ostatnią wizytą w kraju Tusk musiał więc zweryfikować swoje plany. Nawet słowem nie nawiązał do zapowiadanej pół roku temu idei powołania „komitetu 3 maja”. Miał on zapewne symbolicznie spajać skłócone, osobno startujące opozycyjne partie. Zintegrowane pod przywództwem Grzegorza Schetyny już nie potrzebują takiego wsparcia.
W tej sytuacji Tusk przybywał do kraju bez wyraźnego przekazu. A miał do wygłoszenia aż trzy oracje (na uniwersytetach w Warszawie i Poznaniu oraz w redakcji „Gazety Wyborczej”, gdzie odbierał nagrodę Człowieka Roku). Deficyt politycznej treści zalał falą cytatów, dygresji, historycznych metafor. Ale niedosyt pozostał, jego wizerunek męża opatrznościowego opozycji chwilowo nieco wyblakł.
Wywołał też sporo dezorientacji. Nie tylko za sprawą „supportu” Leszka Jażdżewskiego. Niektórzy pewnie spodziewali się bardziej zdecydowanego wezwania Tuska do głosowania na KE. Z racji funkcji rzecz jasna nie mógł uczynić tego wprost, ale tak wytrawny retor z pewnością potrafiłby obejść ograniczenia. Gdyby tylko chciał.
Innym źródłem konfuzji było wezwanie Tuska do obniżenia temperatury sporu politycznego. Idea tak szlachetna, że nie sposób z nią polemizować. Tyle że na finiszu kampanii wyborczej wszystkie partie zmuszone są podgrzewać konflikt.