Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Za nami kolejna niemrawa kampania. Nie tak się wygrywa wybory

Przystanek PKS oraz tablica ogłoszeń z zerwanym plakatem wyborczym Ryszarda Legutki Przystanek PKS oraz tablica ogłoszeń z zerwanym plakatem wyborczym Ryszarda Legutki Jakub Włodek / Agencja Gazeta
Kto naprawdę pragnie zmiany, ten musi wyjść poza schemat. Czyli zmienić otoczenie, styl, język. Najlepiej wszystko naraz. A więc wyjść z okopów, przesunąć linię frontu, czymś zaskoczyć przeciwnika. Podjąć ryzyko.

Powróćmy na moment do początku lutego, kiedy partie dopiero przestawiały zwrotnice przed wejściem w tryb kampanijny. Biedroń przedstawił swoją Wiosnę. Schetyna dopiero kończył zbierać do kupy Koalicję Europejską. Kaczyński zmagał się z aferą Srebrnej w samym jej apogeum. Za punkt wyjścia niech nam posłuży jeden z sondaży z tego okresu: PiS – 37 proc., PO 22, Wiosna 16, SLD, PSL i Kukiz – po 5, niezdecydowani – 7 proc. I porównajmy tamte wyniki z jednym z ostatnich sondaży autorstwa tego samego ośrodka: PiS – 37 proc., KE 35, Wiosna 6, Kukiz 5, Konfederacja 4, niezdecydowani – 9.

Poparcie nawet nie drgnęło

A zatem notowania PiS ani drgnęły. Mimo „piątki Kaczyńskiego” i ogólnie bardzo ofensywnej pierwszej połowy kampanii, kiedy to partia rządząca każdego weekendu wyczarowywała z kapelusza nowy temat do biczowania opozycji trudnymi pytaniami. Jak również mimo problemów z drugiej części kampanii, licznych wpadek, kłopotliwych doniesień medialnych podkopujących pozycję premiera Morawieckiego, niewygodnej burzy po filmie Sekielskich. Trzy miesiące z hakiem minęły i nic. Poparcie dla rządzących niespecjalnie nawet w tym czasie falowało. Nic im nie było w stanie zaszkodzić, jak również nic pomóc.

Na początku lutego poszczególne partie, które wkrótce utworzyły Koalicję Europejską, miały zsumowane poparcie na poziomie 34 proc. (licząc niewymienionych: Nowoczesną i Zielonych). O jeden punkt procentowy mniej niż teraz. Ale to margines błędu statystycznego. Czyli i w tym przypadku nic się nie zmieniło. Nie było premii za zjednoczenie ani kary za niespójność. Nie zaszkodził przechodzony pierwszy etap kampanii, nie pomogło przyspieszenie w drugim. Na nic nie wpłynęły podróże Tuska i częste wystąpienia Schetyny.

A Kukiz? Niewidoczny, wycofany, bez pomysłów i sensownych ludzi. Ale jak balansował na progu, tak balansuje nadal. Nawet kilkudniowa ofensywa Konfederacji (w lutowych sondażach jeszcze nieujmowanej) tego nie zmieniła. Zresztą wygląda na to, że ów sojusz prawackiej ekstremy – wbrew nadziejom jednych i znacznie powszechniejszym lękom innych – również w tych wyborach wielkiej furory nie zrobi. Choć może przeskoczy ponad progiem, ale i to mieścić się będzie w logice arytmetycznej kumulacji poparcia poszczególnych członów Konfederacji.

Wiosna Biedronia zaczęła tracić, przybyło niezdecydowanych

Od lutego wyraźnie zmieniła się jedynie sytuacja Biedronia. Choć i ta zmiana jest przecież pozorna, gdyż cytowany sondaż z tamtego czasu jedynie rejestrował pozytywne impresje wyborców po kongresie założycielskim Wiosny. Realne miejsce dla nowego ruchu dopiero się ucierało. Jego notowania zaraz jednak zjechały w dół. Od tej pory – mimo kampanijnych wysiłków – gibają się o dwa punkty procentowe w tę lub tamtą. No i jeszcze wisienka na torcie, czyli niezdecydowani. Otóż od lutego nieznacznie ich... przybyło.

Po cóż więc było każdego weekendu zawracać ludziom głowy dziesiątkami „konwencji”? Ileż kasy w to wszystko władowano? Ile osobistej energii zainwestowano, którą można było wykorzystać w sensowniejszych celach? Ciekawą ilustracją zbędności całego tego spektaklu była czwartkowa debata w TVP. Poprawnie bezbarwna, pełna wyuczonych kwestii i zaaranżowanych emocji. W istocie niegodna szlachetnego miana debaty, bo nikt z nikim nie wymieniał tam poglądów, a większość uczestników jedynie plasowała swoje produkty.

Reprezentująca rządzącą partię Jadwiga Wiśniewska wyróżniała się czerwoną garsonką. No i tym, że była jedyną w tym gronie kobietą. Jan Olbrycht z KE, czyli jeden z najbardziej kompetentnych i doświadczonych polskich europarlamentarzystów, mówił z wielką gracją, ale niczego nie powiedział. Krzysztof Śmiszek, jak i cała kampania Wiosny, wręcz ociekał marketingowym plastikiem. Podobnie jak znajdujący się na antypodach Krzysztof Bosak z Konfederacji z przewidywalną do bólu białoczerwoną chorągiewką i tanim chwytem z plakietką. Na jego tle Paweł Kukiz, choć jak zawsze sporo bredził, zrobił całkiem niezłe wrażenie.

Adrian Zandberg, etatowy zwycięzca debat

A najlepiej wypadł ten, który najmniej w wyborach się liczy, czyli Adrian Zandberg z Lewicy Razem. Chyba już etatowy zwycięzca debat przedwyborczych. Być może dlatego, że przeczy wszystkim cechom lidera partyjnego. Skoncentrowany na tym, jak władzę sensownie wykorzystać, a nie jak ją zdobyć. Tytuł męża stanu opozycji pozaparlamentarnej ma więc jak w banku. Niewykluczone, że dożywotnio.

Ale wszystkie wysiłki jednych, podobnie jak zaniechania drugich, nie mają najmniejszego znaczenia. Polska polityka stała się jak bitwa pod Verdun. Wszyscy się okopali. Raz jedni atakują, raz drudzy kontratakują. Po czym obie strony wycofują się do okopów, zostawiając pole bitwy usłane trupami. W polskich kampaniach cierpią reguły życia publicznego, prawo i instytucje. Po każdym zwarciu wszyscy pragną się bowiem wykazać, jacy to są zaradni, odpowiedzialni, troskliwi. I przedstawiają nieprzemyślane, nieprzynoszące niczego dobrego, choć niby to sanacyjne rozwiązania.

Pospiesznie uchwalane, śmiecić będą przez lata. Ślepo zaostrzone kary za przestępstwa pedofilskie. Absurdalna komisja do zbadania pedofilii wśród księży, murarzy i we wszystkich innych środowiskach. Narzucone przez PO deklaracje majątkowe dla małżonków wysokich urzędników państwowych. Jasne, żona Cezara itd. Ale są jakieś granice prywatności, nie wszystko musi być zaraz jawne, jest wiele sposobów weryfikowania uczciwości. Może jednak najpierw pomyśleć, a potem przedstawiać projekty? Niestety, jest kampania, więc wszyscy biegną na oślep. Choć koniec końców i tak zawsze lądują w tych samych okopach.

W poprzednich wyborach niektóre przewidywania się nie sprawdziły

Ruchliwy bezruch jest zjawiskiem względnie nowym. Przecież jeszcze w 2015 r. Andrzej Duda pokonał Bronisława Komorowskiego właśnie dynamiczną kampanią, którą rozbił bank. Symptomem nowego była ubiegłoroczna rywalizacja o warszawski ratusz. Patryk Jaki dwoił się i troił. Nieustannie robił szum, obiecywał złote góry, robił w sieci nieziemskie zasięgi. Jego rywal Rafał Trzaskowski podobno leniuchował, zaliczał kolejne wpadki, składał zwietrzałe propozycje. Wielu komentatorów zapowiadało więc sensacyjne zwycięstwo Jakiego. Ostrożniejsi twierdzili, że bez względu na wynik młody kandydat już teraz przebił się do politycznej ekstraklasy. Odwrotnie było z Trzaskowskim. Pisano, że nawet jeśli w bólach wygra to starcie, jeszcze przez długie lata będzie obciążony stygmatem nieudolności i śmieszności.

Finał tej historii doskonale znamy. Kto w Warszawie miał wygrać, ten wygrał w cuglach. Kto miał przegrać, ten przerżnął z kretesem. Jaki natychmiast został zesłany na pisowski margines, z którego w swoim dynamicznym stylu próbuje się teraz wydobyć. Z kolei pasywny także w nowej roli Trzaskowski jest przymierzany do walki z Dudą o prezydenturę w całej Polsce. Po brokatowym osadzie z tamtej kampanii nie został ślad.

Czytaj także: Od 2015 r. nie ma już w Polsce normalnych, rutynowych wyborów

Oczywiście bezruch nie jest neutralny. Zawsze służy tym na czele. To opozycja wali głową w mur, próbując przejąć berło. W sposób wielokrotnie już opisany, czyli upraszczając i radykalizując przekaz. Aby mobilizować zwolenników, gdyż nie da się już przechwytywać wyborców rywala. W najbliższą niedzielę oczywiście może się zdarzyć, że hierarchie zostaną chwilowo odwrócone. Bo mimo wszystko ograniczona ranga tych wyborów sprawi, że pewne grupy w ostatniej chwili odpuszczą sobie głosowanie. Ale zaraz potem słupki zapewne wrócą do stanu wcześniejszego. A jesienne wybory, przy normalnej już frekwencji, znacznie precyzyjniej odzwierciedlą utrwalony układ sił.

Polityczną rutyną nikomu raczej nie uda się przełamać bezruchu. Jak widać, mur tak łatwo nie kruszeje. Kto naprawdę pragnie zmiany, ten musi wyjść poza schemat. Czyli zmienić otoczenie, styl, język. Najlepiej wszystko naraz. A więc wyjść z okopów, przesunąć linię frontu, czymś zaskoczyć przeciwnika. Podjąć ryzyko.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną