Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Co dalej z SLD? Dwugłos

Włodzimierz Czarzasty, szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej Włodzimierz Czarzasty, szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej Jakub Włodek / Agencja Gazeta
„Być może najlepszym rozwiązaniem dla Czarzastego i samego SLD będzie samodzielny start” – uważa Bartosz Rydliński. „Sprawdzianów dla przywództwa Włodzimierza Czarzastego będzie kilka, ale wszystkie w ramach startu koalicyjnego” – twierdzi Michał Sutowski.

Bartosz Rydliński: Najważniejszy sprawdzian Czarzastego

W minioną sobotę 83 proc. głosujących w wewnątrzpartyjnym referendum Sojuszu Lewicy Demokratycznej opowiedziało się za budową wyborczego porozumienia z siłami prodemokratycznymi. Co kryje się za tym pojęciem? Na razie nie wiemy, bo w opcji jest wejście do koalicji wyborczej tak z Platformą Obywatelską, jak i partiami lewicy: Wiosną Roberta Biedronia oraz Lewicą Razem. W obydwu wypadkach szef SLD będzie musiał mierzyć się z istotną asymetrią. W stosunku do partii Grzegorza Schetyny Sojusz występuje z pozycji petenta, do tego mając w pamięci szereg krzywd, których doznał od polskich liberałów. Zaczynając od afery Jaruckiej, poprzez bolesne cięcie subwencji partyjnej, upokarzające transfery partyjne (Danuta Hübner, Dariusz Rosati, Bartosz Arłukowicz, Grzegorz Napieralski), po neoliberalną komercjalizację usług publicznych i często wrogie podejście do związków zawodowych. W relacji z Razem i Wiosną SLD jawi się jako zwyczajnie silniejszy partner, partia żywa, osadzona społecznie, posiadająca największą na lewicy liczbę radnych wszystkich szczebli, współrządzących w kilku województwach, mających drugą po Platformie reprezentację prezydentów i burmistrzów. Również udział w wyborczym referendum ponad 13 tys. działaczek i działaczy SLD musi robić wrażenie na Robercie Biedroniu i Adrianie Zandbergu. Podobnie „siłę bezsilnego” SLD dostrzegają publicyści od lewa do prawa. Rozważając tzw. lewicowy blok wyborczy, niemal każdy ma świadomość, że struktury, zasób finansowy i nade wszystko lojalni wyborcy i wyborczynie stanowią dzisiaj największe atuty Włodzimierza Czarzastego i jego partii.

Głównym celem Czarzastego jest doprowadzenie SLD do Sejmu przy ograniczeniu wszelkiego ryzyka, które mogłoby zagrozić jego pozycji na polskiej lewicy oraz szansom realizacji życiowego projektu politycznego. W związku z tym ideowo najczystszy projekt lewicowego bloku jest najmniej prawdopodobny. Po pierwsze, trauma 8 proc. progu wyborczego dla koalicji jeszcze długo będzie dawać się we znaki polityczkom i politykom SLD. Po drugie, przez niemal cały okres mijającej politycznej czterolatki Partia Razem nie ustępowała w atakach na SLD, wytykając postpezetpeerowski rodowód tej formacji, co pozostawiło trwały uraz tak wśród szeregowych działaczy, jak i wyborców. Po trzecie, Czarzasty, posiadający duże doświadczenie biznesowe, ma świadomość, że pewne nieścisłości finansowe partii Roberta Biedronia mogą zakończyć się odrzuceniem sprawozdania finansowego lewicowego koalicyjnego komitetu wyborczego, a co za tym idzie, wpędzeniem SLD w niezwykłe ekonomiczne tarapaty. Wszystko to składać się będzie na to, że najmniej ryzykownym posunięciem Czarzastego będzie ubieganie się o rolę pierwszego przybocznego Grzegorza Schetyny lub też samodzielny start, co w zasadzie będzie przeczyć wnioskom partyjnego referendum.

Włodzimierz Czarzasty musi przypuszczać, że jego niewątpliwy sukces w ramach Koalicji Europejskiej, kiedy SLD przy 6 proc. poparcia w ramach tego układu wprowadził aż pięciu europosłów, nie otrzyma od szefa PO już tak dobrych warunków: zaczynając od gorszych miejsc na listach, wecie przy wyraziście lewicowych i antyklerykalnych kandydaturach, po mało uczciwą propozycję podziału subwencji partyjnej. W związku z tym być może najlepszym rozwiązaniem dla Czarzastego i samego SLD będzie samodzielny start w najważniejszych wyborach od 2015 r. 1,1 mln wyborców SLD z zeszłorocznych wyborów samorządowych może wystarczyć, by przeskoczyć próg wyborczy w pojedynkę.

Do tego Sojusz zupełnie suwerennie będzie mógł wyznaczyć swoją agendę wyborczą, nie będzie musiał oglądać się na koalicjantów w przekazie gospodarczym bazującym na postulacie wielostopniowej progresji podatkowej z 40-procentową stawką dla najbogatszych, zupełnie swobodnie i szczerze będzie mógł bronić zdobyczy socjalnych PRL, postulując dobrej jakości usługi publiczne „jak za Gierka”, z uśmiechem na ustach kandydaci i kandydatki SLD będą mogli opowiadać się za rozdziałem państwa od Kościoła, co odróżni ich tak od PiS, jak i PO. Innymi słowy, najważniejszy test politycznej sprawności Włodzimierza Czarzastego może zostać zdany nie poprzez jego zdolność koalicyjną, lecz poprzez umiejętność postawienia na ideowo-polityczną niepodległość.

Autor jest współzałożycielem Centrum im. Ignacego Daszyńskiego oraz adiunktem w Instytucie Politologii UKSW.

*

Michał Sutowski: Koalicja stwarza SLD szansę na rozwój

Koalicja czy niepodległość? W ten sposób dylemat Włodzimierza Czarzastego po wewnątrzpartyjnym referendum w sprawie strategii wyborczej SLD na jesień zarysował dr Bartosz Rydliński. Politolog z UKSW podpowiada: niepodległość. To w starcie osobnym Sojusz, pod własnym szyldem (a więc bez koalicyjnego progu 8 proc.), miałby zachować suwerenność programową i tożsamościową – mógłby bez żenady i krygowania się przed koalicjantami bronić zdobyczy socjalnych PRL, krytykować neoliberalizm, ale także walczyć o rozdział państwa i Kościoła. I w ten sposób – oraz mocą swych struktur lokalnych – przyciągnąć niemałe przecież grono potencjalnego miliona i stu tysięcy wyborców, którzy swój głos na Sojusz oddali w wyborach samorządowych. Nie jestem pewny, czy mój głos dla przewodniczącego tej partii będzie jakkolwiek istotny, niemniej na życzenie portalu Polityka.pl spróbuję wyłożyć, dlaczego moim zdaniem życzliwy Czarzastemu Rydliński doradza mu źle.

Po pierwsze, przywoływanie jako potencjału 1,1 mln wyborców z wyborów samorządowych to nieporozumienie. Wybory krajowe cechować będzie wyższa frekwencja (która zmniejsza relatywne znaczenie względnie zdyscyplinowanych elektoratów, takich jak Sojuszu), totalna polaryzacja w dużych mediach tradycyjnych (relatywnie ważniejszych dla odbiorców w starszej grupie wiekowej), a także mniejsze znaczenie zakorzenienia lokalnego kandydatów (będącego pewnym atutem Sojuszu). Dodajmy – to jeszcze à propos polaryzacji – że szczególnie wielu wyborcom Sojuszu blisko do Koalicji Europejskiej, bo jednak PiS grozi „dekomunizacją” i poniewiera ich godność dziś, zaś o brzydkich zagraniach ze strony PO sprzed lat zapomniały chyba już same ich ofiary (vide Cimoszewicz ze „sprawą Jaruckiej” na warszawskiej jedynce KE). Krótko mówiąc: w wyborach krajowych nie będzie lepiej ani tak samo, jak w 2018 r., tylko gorzej z tzw. przyczyn obiektywnych.

Po drugie, suwerenność programowa. Wygląda to na paradoks, ale w ramach Koalicji szanse na wypracowanie sensownego programu nie tylko na przedwczoraj („jak za Gierka”), ale i na jutro są jakby większe niż przy opcji „suwerennego” startu. Bo w ramach Koalicji SLD musi coś ciekawego i wyrazistego wymyślić, zaś idąc samo, będzie się już tylko zachowawczo powtarzać.

No i po trzecie, SLD-owski suweren najwyraźniej zdecydował, że chce się bić o konkretne mandaty, a nie abstrakcyjną niepodległość. 83 proc. w partyjnym referendum padło na koalicję sił demokratycznych i to nie „jakąś”, tylko tę dużą, ze Schetyną. Nie tylko dlatego, że tylko ta istnieje. Po prostu dla działaczy i kierownictwa po klęsce roku 2015 jest pewne i oczywiste, że koalicje bez dużej pewności solidnego wyniku dwucyfrowego to zabawa dla wyjątkowo nieodpowiedzialnych.

W tej sytuacji – jeśli nie nastąpi jakiś kataklizm dziejowy – sprawdzianów dla przywództwa Włodzimierza Czarzastego będzie kilka, ale wszystkie w ramach startu koalicyjnego. Raz, to ściągnąć nowe, nieoczywiste twarze na listy SLD w ramach Koalicji, z młodszego pokolenia, z nowymi pomysłami na lewicę – także poza schematem „lewica kulturowa” vs „ekonomiczna”. Bo, nie ukrywajmy, większość dawnych lokomotyw wyborczych Sojuszu udała się już do Brukseli lub na emeryturę. Dwa, przetworzyć stare i być może nowe zaplecze wyborcze na realne mandaty – to wielkie wyzwanie, gdy trudniej o magię rozpoznawalnych, nawet jeśli czasem kontrowersyjnych, nazwisk, ale przynajmniej jest o co „gryźć trawę”, gdy widmo za wysokiego progu nie zagląda w oczy. No i trzy, może najtrudniejsze: na bazie własnego koła (klub byłby cudem) w Sejmie mówić głosem osobnym i nie dopuścić do konsumpcji przez Schetynę. Ale na dziś, na niewiele ponad trzy miesiące przed wyborami, to raczej problem pierwszego świata.

Autor jest tłumaczem i publicystą, członkiem zespołu „Krytyki Politycznej” oraz Instytutu Studiów Zaawansowanych.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną